niedziela, 25 marca 2012

Yangon.

Minbus z ko San na lotnisko miał być po mnie o 4.00, przyjechał o 4.30 wiec lekki stres:) ale z drugiej strony na tej ulicy życie nie zamiera wiec w razie czego byłaby jakaś taksowka, ale poważnie tam ciężko stwierdzić która jest godzina. Raz przyjechalam tam o 5.00 nad ranem cała zaspana po mocnym busie a życie trwało ktoś wciaz pił, ktoś handlowal, ktoś spał, ktoś robił coś innego-mogłaby być równie dobrze 17.00. W bangkoku słońce zawsze jest za smogiem czy mgła wiec dopóki nie spojrzysz na zegarek nie wiesz która godzina.
W każdym razie bus przyjechał, gnal jak szalony w deszzu na lotnisko. Na lotnisku spotkałam Ize-dziewczynę ze Sloveni ktora poznałam odbierając wizę. Ze swoim kolega mieli ten sam lot co ja, tyle ze oni spali na lotnisku a za kasę za pokój uraczyli się masazem:) no wiec jest Iza, nie ma kolegi z którym się miała spotkać za bramkami lub w samolocie. Jestemy za bramkami, jesteśmy w samolocie, samolot zaczyna kolowac- kolegi nie ma. Iza lekko zestresowana bo chociaż przejechała pól Afryki sama liczyła ze teraz pojedzie z kimś znajomym...finalnie okazało się ze kolega przysnal na lotnisku gdzieś i obudził się jak samolot już był w powietrzu....ojjj
My wyladowalysmy w nowym innum świecie!! Co prawda ledwo co na oczy widząc, ale pomimo tego od razu zauważyłam ze jest jakoś przyjemniej: ludzie się usmiechaja szczerze i jest jakoś tak trochę indyjsko....wzielysmy takxowke, i tu pierwsza roznica kierowca wzial nasze bagaze zeby nam pomoc w taj nigy by sie to nie zdazylo! oczywisie z 10 dolarów zeszlysmy z cena do 6. Dosiadza się jeszcze do nas jakaś szalona rosjaknka, żeby kierowca mógł wiecej zarobić, w ogóle jedziemy samochodem gratem, drzwi bez klamek, kierownica ledwo chodzi, praktycznie brak podglogi w samochodzie:) Rosjanka okazuje się ze była już tutaj wiec zaczyna opowiadać i biadoloc jak to oni tylko potrafią, trzymając się przy tym za głowę.
Umawiamy się z Iza popoludniu żeby zobaczyć słynna pagode tutaj i sama wysiadam pod domem mojego hosta, najpierw wspinajac się na 6 piętro żeby się upewnić ze to na pewno tutaj. Tak:) wita mnie młody Anglik i turczynka tez z cs. Siadam z nimi i zaczynamy rozmawiać jakoś zeszło na stopa i jakoś się zgadalam z Supon ( imię turycznki, przynajmniej raz łatwe dla mnie do zapamietania:) każdy kto mnie zna wie dlaczego:)) ze może by tak pojehac stopem razem na morze. Jeszcze w bkk bałam się lekko ze będę  tutaj czuła się zagubiona i sama na końcu swiata bez bankomatów, bez netu, bo serio ciężko a o wifi w ogóle zapomnij, elektrycznosc tylko po 17.00, komórki europejskie tez nie działają....no ale już spotkałam 2 osoby które są w tej samej sytucji co ja, czyli w nowym miejscu bez planu i z nadzieja na znalezienia kompana do podrozy:) wiec póki co plan jest tak ze jedzimey razem stopem nad morze w czwartek, zobazymy jak to tutaj działa, mamy jakieś 300 km wiec niby spoko. Siedzimy tam do niedzieli, wracamy, spotykam tutaj jakoś Zborka i jedziemy razem na północ, jeśli stop się sprawdzi to stopem bo wybudowali na polnoc nowiutka drogę....jedynie tak myśle ze może być problem z samochodami:) jeśli Zborek się pojawi to w 3 jeśli nie to we dwie....zobaczymy co to przynisie:)
Supon powiedziała mi wszytsko co i jak wiec wyruszylam na swoją pierwsza tutejsza przygodę lokalnym busem żeby wymienić kasę.
Wymienilam ja w końcu w hotelu bo przelicznik jest taki sam 800kiatow za dolara, jak na markecie który poleca LP, a w hotelu nikt nie próbuje Cię oszukać czy wcisnąć pospinanych, podartych banknotów. Wiec się udało. Dostałam jakieś 160000, a najwyższym nominalem jest tutaj tysiąc, wiec plik pieniędzy mam taki ze nie mieszcza mi się te rulony do portfela:) ale trzeba wymienić wszytsko bo pózniej na północy już nie ma jak i gdzie...wiec musi mi to starczyc bo inaczej, bez bankomatów będę siedziała bez grosza i czekała na samolot powrotny. Teraz tak myśle ze jeśli tysiąc kiat to około 4 złotych, bo ponad dolar to dostałam jakieś 500 złotych w papierowych cztero zlotowkach:))
Pózniej przeszłam się pustyni ulicami do złotej świątyni-znaku Yangon- Shwedagon Paya. ulice przy domu hosta są jak w Indiach zawalone zarciem, ludźmi kucajacymi na ulicy, dziwnymi pojazdami i jeszcze dziwniejszymi domkami...ale jednak jest jakaś różnica. Ten kraj jest tez super biedny, ale nie jet tak brudno, jest burdel ale jakiś inny jakby trochę nowoczesniej ale nie w europejskim znaczeniu bo tez rozlatujaco się....nie ma zwierząt na ulicy ani kalek, ale pomimo tego atmosfera jest podobna...wiem jaka jest różnica nikt nie trabi na Ciebie, jest to samo tylko ze ciszej! Do tego mieszkam absolutnie poza centrum, także zero turystów i tym samym zero naganiaczy. Za oknem robotnicy budują sobie dom...tak myśle, ze chociaż powinnam to słabo znam się na domkach ale u nas chyba się już nie buduje 8 pietrowcow z cegły na babmbusowych rusztowaniach, co?!:)

W świątyni spotkałam Ize z naszym kierowca taxowki, okazało się ze się polubili i pomógł jej ze wszytskim od rana- miał czas wiec czemu nie-to w taj tez nigdy by się nie wydarzyło, w Indiach a owszem.
Weszlismy do świątyni a tam już totalne Indie, chociaz inne bostwa, inne świątynie i religia, ale tez wszysy tam siedzą na ziemi, jedzą, rozmawiają, modlą się i poprostu delektuja pięknym otoczeniem. Wszytsko polane złotem, miliony kapliczek, dzwonow i dzwoneczkow, mniejszych i większych świątyń- przepieknie. Lokalni myja swojego boga, znaczy polewaja go woda, daja jesc-tak samo jak w indiach, Tak myśle ze gdyby tak ktokolwiek przyszedł do nas do kosciola i zaczął myć Chrystusa to od razu by wylądował w szpitalu dla oblakanych....a przecież to fajny rytual który Cię zbliża do boga w którego wierzysz. Turyści musza zaplcic 5 dol za wejście i zdąża się pierwsza sytucja ze moja 5 dolarowka mu nie pasuje bo ma mini zagiecie....właściwie to druga banknotowa sytuacja, bo w drodze do hotelu gdzie wymienilam kasę kupiłam sobie coś do jedzenia. Pyszny świeżo upieczony kokosowy placek. Resztę chcieli mi wydać w pospinanyh i podartyh bankntoach ukrytych miedzy reszta reszty...trzeba tutaj wszytsko spradzac razy trzy.
Spędziliśmy jakieś 2 godziny lazac po przepieknych swiatyniach, pózniej nasz kierowca podwiozl nas do marketu- jednego z niewielu miejsc gdzie w mieście można użyć netu...tam się nalazilsymy żeby faktycznie go znaleźć. Wszyscy się do nas usmiechali, machali i starali mówić po ang. Poziom dogadania się po ang jest tez tutaj wyższy niż w taj...albo tam poprostu nikt ci nie chce pomoc. Bylysmu tez w spozywczaku takim naszym spolem, i nagle Iza mi gdzieś zniknęła, musiałam wyglądać na zagubiona bo pani kasjerka wzięła mnie za rękę i zaprowadzila do koleżanki...no na prawdę niesamowite, a z drugiej strony niezle Cię tutaj obserwują:)
Po wszytskim pozegnalam się z Iza, zyczac jej udanej podrozy, pewnie się jeszcze zobaczymy, wsiadlam do lokalngo busa, pokazując na mapie gdzie chce wysiasiasc, bileter kazał mi usiąść wśród lokalnych którzy nie mogli się na mnie napatzec i jak przyszła moja pora uprzejmie mnie poinformował ze jesteśmy-no super milo. Bus tez jest ciekawy, placisz tylko 100 kiat, wsiadasz i wysiadasz w biegu, okna pootwierane bo sto stopni a brak klimy, muza na całego-fajnie:)
Wroilam do domu, jedząc jeszcze po drodze jednego placka bo mega dobre i teraz padam. Dużo dziś załatwiłam jak na pierwszy dzień i właściwe bez spania od 2 dni, bo bus, bo samolot....jutro idę kupić z supon mapę i pojutrze rano jedziemy na plaże do Chaung Tha Beach.
Jestem już spokojna bo wiem ze będzie mi się tutaj podobało, ze zobaczę co mam zobaczyć i ze będę się czuła tutaj dobrze:)
Poszliśmy jeszcze na piwo i tutejsza zupę-wszytsko dobre i tanie i jak w każdym ciepłym kraju życie zaczyna się po zmroku.
Także Jacek na zimę planuj i andamany i birme:))


Shwedagon Paya.




Iza i nasz taksówkarz.












Budki telefoniczne.
Mamona:)
Widok z okna pierwszego hosta.
Moje pierwsze posłanie w Yangon.
Ceglany wieżowiec.
Prysznic.
Tea time in Yangon.

Centrum Yangon.






Deserek.
Szczęśliwa ja:)

1 komentarz: