niedziela, 25 marca 2012

Dzień trzeci , czwarty, piaty i szosty.

Wstalysmy o 5.30 razem ze słońcem, nawet spoko pomimo tego ze nie mogłam wczoraj zasnąć przez upał i jakiś straszny film, który chyba Michał mi dał the loved ones-masakra Piła mechaniczna, a początek miał taki spoko....no nieważne, spakowane wyszlysmy z domu. Dwa busy z miasta i oto jesteśmy na drodze wylotowej prostej jak drut i prowadzącej po horyzont. Tu na prawde sa 3 drogi na krzyz wiec wybierasz tylko kierunek w ktorym chcesz jechac i cisniesz prosto-nic prostszego jesli chodzi o stopa. 3 minuty i jest pierwszy samochód-pick up. 15 min i koniec jazdy, za nim kolejny na trochę dłużej i kolejny...generalnie nie ma tu żadnego problemu ze stopem o ile tylko jakiś samochód jedzie To Cię zabierze, nie jak mówi głupi LP ze się nie da bo nikt nie kuma co robisz na drodze z wystawionym kciukiem, tyle ze glownie na krótkie dystanse od wsi do wsi i w okolicach Yangon jest dużo policji, której lokalni bardzi się boja i która nie lubi jak maja kontakt z turystami...ale rzecz jasna wszytko milo. Raz policja nie mówiła po ang wiec po tym jak kazali nam wysiasc ze stopa tylko powiedzialysmy żeby się nie martwili i poszlysmy dalej, drugi raz już jakiś kontakt był wiec kazał nam czekać na busa....nie dało się wyjaśnić ze nie chcemy płacić, bo w jego głowie skoro nie mamy pieniędzy to powinnismy wrócić do Yangon. W końcu wsiadlysmy dla świętego spokoju do lokalnego busa i za pierwszym zakretem wysiadlysmy:) im dalej od miasta tym mniej policji i bardziej wyluzowani lokalni, którzy napatrzec się na nas nie mogą, jak poszlysmy coś zjeść w przydroznym miejscu, pól wioski się zbieglo i stało nad nami i naszym talerzem, po wszytkim bardzo chętnie pozuja do zdjęć:) problem tez jest taki ze brak tu powiedzmy normalnych czy osobowych samochodów....wiec jechalysmy już na ryżu, na bekach z olejem, na wodzie, na bambusowych palkach, na dachu busa, mini traktorkiem w którym wytrzeslo nas do granic możliwości, na niejednej pace-śmiesznie z tym ze słońce wykancza, a ja czuje się pokryta wartswa brudu nie do zmycia:) wciąż jesteśmy w drodze nikt na mapie nie potrafi nam pokazać gzie jesteśmy, bo tu jak w Indiach ludzie znaki mówią ci gdzie i w jakim kierunku się udac, o mapie nikt nie słyszał, dobrze wiec ze przerysowalysmy mapę z nazwami miast po naszemu-tutaj każdy znak jest w ich slimakach!

Nigdy nie byłam w Afryce ale tak własnie sobie ja wyobrażam, droga prosta po horyzont po prawej i polewej nic, czasem wiklinowe domki, jakieś wioski, nawet w Indiach były jakby murowane kolorowo pomalowane, studnie obok-tutaj nic takiego. Same szalasy w dżungli.
Zlapalsmy kolejny samochód w końcu jakiś osobowy!!! Dowozi nas do głównego miast-Pataine- gdzie droga się poprostu kończy-koniec i co teraz? Jest jakiś bus, 5 dolarów za ostatnie 50 km....jest już 15.00, samochodów zupełny brak....po długim namysle i przespacerowaniu się po mieście w poszukiwaniu jakiegoś samochodu, targowaniu ceny biletu....bierzemy busa za 5 dolarów, nie dalo sie spuscic. Autobus hmmm jakby to opisać, czasem siedzisz w domu na wygodnej kanapie i oglądasz jeden z tych programów na travel channel, który inspiruje Cię do tego typu podróży o jakimś końcu swiata i widzisz te busy z kurami, brakiem siedzen i milionem osób w środku, na zewnątrz, na dachu i myślisz ale fajnie, lokalnie, przygoda i tez tak chce....no to własnie siedze w tym tiviku i zaraz będę jechała te 50 km jakieś 3 godziny tego typu busem...
Siedzimy obok coś tam jemy , zmeczone jak nie wiem co, spocone i brudne jeszcze barziej i nie dowierzamy co oni wszystko do busa pakuja: kosze kur, stal, wielkie wory z ryzem, melony, rower, wózki jakieś, jeszcze wiecej stalowych pretow i jeszcze wiecej ludzi. My siadamy na początku busa a ludzie wchodzą i wchodzą jakby bus nie miał końca. Jak już myslimy ze nikt wiecej się nie zmieści, ruszamy żeby za rogiem się zatrzymać i wziasc jeszcze wiecej ludzi, którzy nie wiem gdzie siadaja...
Ok jedziemy, wszyskie okna pootwierane albo może nawet nigdy ich nie było, tak samo jak drzwi, kurze pióra lecą z dachu, ludzie prubuja spać na sobie-nie ma miejsca żeby zmieścić choćby szpilke....jedziemy, mijamy kolejne drewniane mosty, które wyglądają mega niestabilnie, pokonujemy rzeki i góry-poważnie! W końcu wdrapujeny się tym przeciazonym busem na jakaś przelecz, widok niesamowity bo akurat jest zachód słońca....po horyzont góry i dzungla...droga wąska po lewej przepaść, a cześć pasażerów wciąż zwisa za dzwiami i na dachu...mija 3 godzina podróży a my wciąż mijamy góry, jakieś wioski, jakby koniec swiata....najlepsze ze nasz kierowca jest tez listnoszem i od czasu do czasu przy jakimś domu wyrzuca z busa, niezatrzymujac się jakiś list, paczkę czy inna przesylke....skąd wie ze to właściwy adres?! I w ogóle jest tu jakiś adres?!
Kolejne zakrety....aaaa zapomnialam dodać ze w tym wypchanym busie od czasu do czasu słychać wrzask, nie kurzy bo one akurat dra się cała drogę-musi im być ciepło na tym dachu...wrzask człowieka....i nagle od przodu podawane są woreczki do wrzeszczacej osoby, tym razem ta osoba leżała gzies koło mnie....tak ich zoladki nie wytrzymują tej drogi...wiec dodatkowa atrakcja, która wydaje się ze wzbudza tylko nasze obrzydzenie....jakaś kobieta podaje mi skorke pomarańczy pod nos...
Po kolejnym zakręcie nagle jest znak witami turystów których ugoscimy specjalnie w Chang Tha Beach....nie wiem dlaczego....pewnie przez ta 3 godz podróży poprzez dzungle i wiklinowe wioski, myślałam ze nasz cel będzie podobnie wyglądał tyle ze z plaża....a tu inny świat. Resorty jak w najlepszym kurorcie nadmorskim, sklepy z pamiątkami i materacami... Hmmm ale wciąż zero turystów tylko lokalni. Wysiadamy z busa....zmęczone jak nie wiem, brudne jeszcze bardziej tak ze wydaje mi się ze nigy się nie domyje...chyba podobny brod miałam na sobie po jednym z woodstokow, gdzie szorowalam się kilka godzin po wszytkim....
padamy na twarz, bo przecież to już 12 godz odkąd zaczeslymy pokonywac te 300 km...marzymy tylko o prysznicu...wchodzimy do jedngo, drugiego hostelu i wszędzie mówią- no foreignes (obcokrajowców nie przyjmują)?! Co?!?!? Nie maja licencji od  rzadu i nie mogą gościć obcokrajowców... Co teraz?! W końcu widzimy jakiś turstow, wchodzimy do hotelu przy którym siedzą, cena za pokój 18 dol...trochę dużo jak za zwykla chate...pytam czy nie maja czegoś tanszego i pani recepjonistka po namysle i przeanalizowaniu faktu ze chyba nie wydebi z nas wiecej prowadzi nas w glab chatek....supon zachwyca się jak tu ładnie...w końcu dochodzimy do końca ich posiadłości przed nami drzwi jak do obory....hmmm mmiej ładnie...za nimi kolejne wrota za którymi stoi wielki lekko niezadbany ale piękny dom i do tego cały dla nas!!! Za 5 dol od osoby-extra!! Bierzemy prysznic udaje nam się zedrzec cały brod i zasypiamy nieprzytomne...

Ale był to zdecydowanie jeden z lepszych dni jakie miałam do tej pory. Kraj jest niesamowitym mixem indi, Afryki czegoś zupełnie innego i nowego dla mnie, ludzie są przemili i czujesz dzięki temu ze jesteś w miejscu nieodkrytym przez turystów i przedewszytkim niezalanym turystycznym sciekiem gdzie wszytko gotowe czeka na Ciebie jak w domu. Ale trzeba się spieszyć żeby tu przyjechać i tego doznac, bo Birma zmiania się z dnia na dzień i idzie w kierunku demokracji. Plan żeby utrzymać kraj biednym i tym samym nie dopuszczac do siebie turystów i ich kapitału powoli się rozpada...dlatego tez kilka lat temu z dnia na dzien wycofali większe nominaly jak np. 5000 żeby wszytskie oszzednosci które mieli ludzie i które zazwyczaj trzymamy w większych nominalach....nagle stały się bezwartosiowe...teraz powoli wracają do obiegu, otwierja się tez uniwersytety które kiedyś poprostu z dnia na dzień zostały zamknięte żeby nikt nie był mądrzejszy od dyktatora. Kraj który kiedyś był waznijeszy i lepiej rozwijający się niż Bangkok czy Singapur z dnia na dzień stał się niczym, wszystko dzięki zmianie ustroju. Na szczescie zmiany znowu idą i to na dobre....i to bardzo szybko, ba! Super szybko, wiec każdy kto planuje przylot do Birmy, niech to zrobi jak najszybciej, bo zdeydowanie warto, bo póki co zgodzili się na przyjęcie turystów, ale wciąż jeszcze nie do końca wiedza co z tym zrobić. Teraz mamy tutaj zloty czas, bo jeszcze kilka lat temu było bardzo ciężko się tutaj dostać, a jak już to z rządowym szpiegiem na plecach, teraz jest jakby idealnie, a za kilka lat zrobi się tutaj druga Tajlandia.

Także po 3 dniach tutaj widzę ze Burma to był właściwy wybór, pomimo tego ze byłam lekko rozdarta czy powinnam tu przyleciec czy może jehac dalej w kierunku Malezji. Na pewno fakt ze poznałam Supon tez sprzyja w odbiorze kraju, bo może tu bywać ciężko dla pojedynczego podróżnika.
Wiec jadę po Tajladni, ale dzięki temu ze tam byłam mogę teraz docenić razy trzy to co widzę tutaj, czyli kontrast pomiędzy zalanym przez turystów....wiem takich jak ja....krajem, a czymś zupełnie innym-czyli to co lubię najbarziej!:)
Ok idę spać, na jutro planuje tylko plaże!

W drodze...

Większość ludzi chodzi tutaj pieszo.
Supon i reszta stopowiczy.


Jedna z wiosek po drodze.
Traktor-stop.
Drugi traktor nas śledził i cały cza machał.
Nasz lokalny bus.

Jada kosze z kurami.
Ładujemy kury.
Supon w oknie.

Tył busa.
Widoki po drodze.

Nasza posesja przy plaży:)


Romantic island.




Kufle z poobcinanych butelek-nasz styl:)
Główna ulica w Chang tha beach.
Plaża.

Każdy chętnie pozuje i macha.

Pamiątki.


Jedzenie.


Wstalysmy o 5.30 razem ze słońcem, nawet spoko pomimo tego ze nie mogłam wczoraj zasnąć przez upał i jakiś straszny film, który chyba Michał mi dał the loved ones-masakra Piła mechaniczna, a początek miał taki spoko....no nieważne, spakowane wyszlysmy z domu. Dwa busy z miasta i oto jesteśmy na drodze wylotowej prostej jak drut i prowadzącej po horyzont. Tu na prawde sa 3 drogi na krzyz wiec wybierasz tylko kierunek w ktorym chcesz jechac i cisniesz prosto-nic prostszego jesli chodzi o stopa. 3 minuty i jest pierwszy samochód-pick up. 15 min i koniec jazdy, za nim kolejny na trochę dłużej i kolejny...generalnie nie ma tu żadnego problemu ze stopem o ile tylko jakiś samochód jedzie To Cię zabierze, nie jak mówi głupi LP ze się nie da bo nikt nie kuma co robisz na drodze z wystawionym kciukiem, tyle ze glownie na krótkie dystanse od wsi do wsi i w okolicach Yangon jest dużo policji, której lokalni bardzi się boja i która nie lubi jak maja kontakt z turystami...ale rzecz jasna wszytko milo. Raz policja nie mówiła po ang wiec po tym jak kazali nam wysiasc ze stopa tylko powiedzialysmy żeby się nie martwili i poszlysmy dalej, drugi raz już jakiś kontakt był wiec kazał nam czekać na busa....nie dało się wyjaśnić ze nie chcemy płacić, bo w jego głowie skoro nie mamy pieniędzy to powinnismy wrócić do Yangon. W końcu wsiadlysmy dla świętego spokoju do lokalnego busa i za pierwszym zakretem wysiadlysmy:) im dalej od miasta tym mniej policji i bardziej wyluzowani lokalni, którzy napatrzec się na nas nie mogą, jak poszlysmy coś zjeść w przydroznym miejscu, pól wioski się zbieglo i stało nad nami i naszym talerzem, po wszytkim bardzo chętnie pozuja do zdjęć:) problem tez jest taki ze brak tu powiedzmy normalnych czy osobowych samochodów....wiec jechalysmy już na ryżu, na bekach z olejem, na wodzie, na bambusowych palkach, na dachu busa, mini traktorkiem w którym wytrzeslo nas do granic możliwości, na niejednej pace-śmiesznie z tym ze słońce wykancza, a ja czuje się pokryta wartswa brudu nie do zmycia:) wciąż jesteśmy w drodze nikt na mapie nie potrafi nam pokazać gzie jesteśmy, bo tu jak w Indiach ludzie znaki mówią ci gdzie i w jakim kierunku się udac, o mapie nikt nie słyszał, dobrze wiec ze przerysowalysmy mapę z nazwami miast po naszemu-tutaj każdy znak jest w ich slimakach!

Nigdy nie byłam w Afryce ale tak własnie sobie ja wyobrażam, droga prosta po horyzont po prawej i polewej nic, czasem wiklinowe domki, jakieś wioski, nawet w Indiach były jakby murowane kolorowo pomalowane, studnie obok-tutaj nic takiego. Same szalasy w dżungli.
Zlapalsmy kolejny samochód w końcu jakiś osobowy!!! Dowozi nas do głównego miast-Pataine- gdzie droga się poprostu kończy-koniec i co teraz? Jest jakiś bus, 5 dolarów za ostatnie 50 km....jest już 15.00, samochodów zupełny brak....po długim namysle i przespacerowaniu się po mieście w poszukiwaniu jakiegoś samochodu, targowaniu ceny biletu....bierzemy busa za 5 dolarów, nie dalo sie spuscic. Autobus hmmm jakby to opisać, czasem siedzisz w domu na wygodnej kanapie i oglądasz jeden z tych programów na travel channel, który inspiruje Cię do tego typu podróży o jakimś końcu swiata i widzisz te busy z kurami, brakiem siedzen i milionem osób w środku, na zewnątrz, na dachu i myślisz ale fajnie, lokalnie, przygoda i tez tak chce....no to własnie siedze w tym tiviku i zaraz będę jechała te 50 km jakieś 3 godziny tego typu busem...
Siedzimy obok coś tam jemy , zmeczone jak nie wiem co, spocone i brudne jeszcze barziej i nie dowierzamy co oni wszystko do busa pakuja: kosze kur, stal, wielkie wory z ryzem, melony, rower, wózki jakieś, jeszcze wiecej stalowych pretow i jeszcze wiecej ludzi. My siadamy na początku busa a ludzie wchodzą i wchodzą jakby bus nie miał końca. Jak już myslimy ze nikt wiecej się nie zmieści, ruszamy żeby za rogiem się zatrzymać i wziasc jeszcze wiecej ludzi, którzy nie wiem gdzie siadaja...
Ok jedziemy, wszyskie okna pootwierane albo może nawet nigdy ich nie było, tak samo jak drzwi, kurze pióra lecą z dachu, ludzie prubuja spać na sobie-nie ma miejsca żeby zmieścić choćby szpilke....jedziemy, mijamy kolejne drewniane mosty, które wyglądają mega niestabilnie, pokonujemy rzeki i góry-poważnie! W końcu wdrapujeny się tym przeciazonym busem na jakaś przelecz, widok niesamowity bo akurat jest zachód słońca....po horyzont góry i dzungla...droga wąska po lewej przepaść, a cześć pasażerów wciąż zwisa za dzwiami i na dachu...mija 3 godzina podróży a my wciąż mijamy góry, jakieś wioski, jakby koniec swiata....najlepsze ze nasz kierowca jest tez listnoszem i od czasu do czasu przy jakimś domu wyrzuca z busa, niezatrzymujac się jakiś list, paczkę czy inna przesylke....skąd wie ze to właściwy adres?! I w ogóle jest tu jakiś adres?!
Kolejne zakrety....aaaa zapomnialam dodać ze w tym wypchanym busie od czasu do czasu słychać wrzask, nie kurzy bo one akurat dra się cała drogę-musi im być ciepło na tym dachu...wrzask człowieka....i nagle od przodu podawane są woreczki do wrzeszczacej osoby, tym razem ta osoba leżała gzies koło mnie....tak ich zoladki nie wytrzymują tej drogi...wiec dodatkowa atrakcja, która wydaje się ze wzbudza tylko nasze obrzydzenie....jakaś kobieta podaje mi skorke pomarańczy pod nos...
Po kolejnym zakręcie nagle jest znak witami turystów których ugoscimy specjalnie w Chang Tha Beach....nie wiem dlaczego....pewnie przez ta 3 godz podróży poprzez dzungle i wiklinowe wioski, myślałam ze nasz cel będzie podobnie wyglądał tyle ze z plaża....a tu inny świat. Resorty jak w najlepszym kurorcie nadmorskim, sklepy z pamiątkami i materacami... Hmmm ale wciąż zero turystów tylko lokalni. Wysiadamy z busa....zmęczone jak nie wiem, brudne jeszcze bardziej tak ze wydaje mi się ze nigy się nie domyje...chyba podobny brod miałam na sobie po jednym z woodstokow, gdzie szorowalam się kilka godzin po wszytkim....
padamy na twarz, bo przecież to już 12 godz odkąd zaczeslymy pokonywac te 300 km...marzymy tylko o prysznicu...wchodzimy do jedngo, drugiego hostelu i wszędzie mówią- no foreignes (obcokrajowców nie przyjmują)?! Co?!?!? Nie maja licencji od  rzadu i nie mogą gościć obcokrajowców... Co teraz?! W końcu widzimy jakiś turstow, wchodzimy do hotelu przy którym siedzą, cena za pokój 18 dol...trochę dużo jak za zwykla chate...pytam czy nie maja czegoś tanszego i pani recepjonistka po namysle i przeanalizowaniu faktu ze chyba nie wydebi z nas wiecej prowadzi nas w glab chatek....supon zachwyca się jak tu ładnie...w końcu dochodzimy do końca ich posiadłości przed nami drzwi jak do obory....hmmm mmiej ładnie...za nimi kolejne wrota za którymi stoi wielki lekko niezadbany ale piękny dom i do tego cały dla nas!!! Za 5 dol od osoby-extra!! Bierzemy prysznic udaje nam się zedrzec cały brod i zasypiamy nieprzytomne...

Ale był to zdecydowanie jeden z lepszych dni jakie miałam do tej pory. Kraj jest niesamowitym mixem indi, Afryki czegoś zupełnie innego i nowego dla mnie, ludzie są przemili i czujesz dzięki temu ze jesteś w miejscu nieodkrytym przez turystów i przedewszytkim niezalanym turystycznym sciekiem gdzie wszytko gotowe czeka na Ciebie jak w domu. Ale trzeba się spieszyć żeby tu przyjechać i tego doznac, bo Birma zmiania się z dnia na dzień i idzie w kierunku demokracji. Plan żeby utrzymać kraj biednym i tym samym nie dopuszczac do siebie turystów i ich kapitału powoli się rozpada...dlatego tez kilka lat temu z dnia na dzien wycofali większe nominaly jak np. 5000 żeby wszytskie oszzednosci które mieli ludzie i które zazwyczaj trzymamy w większych nominalach....nagle stały się bezwartosiowe...teraz powoli wracają do obiegu, otwierja się tez uniwersytety które kiedyś poprostu z dnia na dzień zostały zamknięte żeby nikt nie był mądrzejszy od dyktatora. Kraj który kiedyś był waznijeszy i lepiej rozwijający się niż Bangkok czy Singapur z dnia na dzień stał się niczym, wszystko dzięki zmianie ustroju. Na szczescie zmiany znowu idą i to na dobre....i to bardzo szybko, ba! Super szybko, wiec każdy kto planuje przylot do Birmy, niech to zrobi jak najszybciej, bo zdeydowanie warto, bo póki co zgodzili się na przyjęcie turystów, ale wciąż jeszcze nie do końca wiedza co z tym zrobić. Teraz mamy tutaj zloty czas, bo jeszcze kilka lat temu było bardzo ciężko się tutaj dostać, a jak już to z rządowym szpiegiem na plecach, teraz jest jakby idealnie, a za kilka lat zrobi się tutaj druga Tajlandia.

Także po 3 dniach tutaj widzę ze Burma to był właściwy wybór, pomimo tego ze byłam lekko rozdarta czy powinnam tu przyleciec czy może jehac dalej w kierunku Malezji. Na pewno fakt ze poznałam Supon tez sprzyja w odbiorze kraju, bo może tu bywać ciężko dla pojedynczego podróżnika.
Wiec jadę po Tajladni, ale dzięki temu ze tam byłam mogę teraz docenić razy trzy to co widzę tutaj, czyli kontrast pomiędzy zalanym przez turystów....wiem takich jak ja....krajem, a czymś zupełnie innym-czyli to co lubię najbarziej!:)
Ok idę spać, na jutro planuje tylko plaże!






(Nie miałam okazji zobaczyc tych filmikow, wiec nie wiem co wrzucam:), kompek ulegl kontuzji i popekal mu ekran podczas stopa...wielka żałoba i do czasu znalezienia lekarza/serwisu bede musiala zawiesic blogowa dzialanosc, mam nadzieje ze ktos mu pomoze, bo za duza by to byla strata:)


Dzień czwarty.



Budze się o 8.00 w końcu spalam ponad 12 godzin....potrzebuje jak zwykle chwile żeby się zlokalizowac....ale w tym momencie podróży już nawet nie chodzi o to gdzie jest moje lozko, gdzie ja jestem, w jakim mieście czy hotelu.:..tylko teraz już potrzebuje chwile żeby dojść do tego w jakim kraju jetem...tak potrzebuje przerwy od tego wszytkiego hahha ale ciężko się na nią zdecydować skoro każdy dzień nawet ten najtrudnijeszy jest tak fajny i ma tyle przygód w sobie ze na koniec dnia ciężko ci zasnąć bo tyle się dzieje w głowie, która próbuje to wszytsko przyswoic i ogrnac:)
Wiec dziś plaża, ale najpierw śniadanie, idziemy, siadamy w jakiejś "restauracji", udaje zamówić się 2 jajka chleb i kawę-radość!! Obok nas siedzi euroepjczyk z para jakby stad...nagle zaczyna się miedzy nami rozmowa...jak tu przyjechali, okazuje się ze wczoaj w nocy samochodem z Yangon, my opowiadmy swoją historie...i nagle jesteśmy w ich samochodzie i jedziemy do ich wypasngo hotelu, który swoją droga jest naprzeciw naszego...po drodze kupują piwa i cała trójka okazuje się super fajnymi i ciekawymi ludzimi. Chris jest anglikiem z greckimi korzeniami, zna kevina od parunastu lat, który jest z yangon, ale mieszka i studiował w Londynie, a teraz robią tu razem interesy i sprzedają dla birmy jakies systemy zabezpieczeń. Do tego jest Te dziewczyna Kevina. Mieli wolny weeknd od pracy, wiec postanowili spędzić go nad morzem. Są super uprzejmi, otwarci, zabawni i mili. Zapraszają nas na lunch w ich hotelu z widokiem na morze!
To jest własnie to co lubię najbardziej w podrozy, nigdy nie wiesz kogo, gdzie i kiedy spotkasz....w jednej chwili jesteś w swoim słabym hotelu, a w drugiej chwili siedzisz i jesz kraby na lunch z widokiem na morze w super interesującym towarzystwie!!
Wiec planowalam na dziś nic...ale wyszło lepiej:) posiedzielsimy trochę, posmialismy się z chrisem, który w birmie jest już po raz enty, a był tutaj po raz pierwszy 10 lat temu, wiec dużo nam opowiedział o zmianach które tu zaszły i o tym jak lokalni potrafią być mili i trochę jak Hindusi czy wietnamczyczy...nie ze kłamią ale poprostu nie potrafią powiedzieć nie...mi się to przytrafiło raz w Wietnamie. Chciałam kupić bilet na autobus, wiedziałam ze jest jeden o 14.00, ale chcialam coś wcześniej, wiec zapytalam czy jest jakiś o 12.00, pani w kasie powiedziała ze owszem, wiec uradowana ale tez lekko zdziwiona kupiłam bilet. Dnia kolejnego przyszłam na stacje...i co?! autobus był o 14.00, wiec musiałam czekać 2 godziny dluznej:) to samo jest tutaj i to samo było w Indiach:) ze jeśli zapytasz czy coś jest czarne czy białe dostaniesz odpowiedz ze -tak, zapytasz wiec ponownie to jak?? białe czy czarne-tak...i można tak w kółko z nimi:) ty się zloscisz, oni nie wiedza o co ci chodzi, bo przecież masz odpowiedz:))
Wiec od słowa do słowa postanowiliśmy popłynąć razem na przepiekna wyspę, wypilsimy tam kilka piw, poplywalismy, a na wieczór zostalysmy zaproszone na wiezorene pływanie w morzu i kolację....no czy życie może być lepsze?! Chyba nie:) do tego oni tez wracają w niedziele do Yangon....jakoś w rozmowie to wyszło już na samym pozatku wiec zazartowalysmy ze może będę naszym stopem, ale raczej bez odzewu....za to kilka godz pózniej na wyspie, Te sama zaproponowała ze możemy się z nimi zabrać w niedziele, a wieczorem wyjdziemy do jakiegos klubu w Yangon?!:) no byłam w mega szoku i pod wielkim wrażeniem przebiegu całej sytuacji...o nic nie musisz się martwić bo życie samo się toczy, lepiej niż bym to sama zaplanowala:) póki jest się otwartym na cokolweik życie samo przynosi rozwiązania!
Wiec wieczorem poplywalismy, ale plaża i morze tutaj sa jak w Bombaju nic specjalnego, jest barziej ciekawie niż ładnie. Ciekawie w sensie ze każdy z lokalnych kapie się w ubraniu, ze lubią pływać w wielkich pompowanych kołach, sprzedają na plaży roznokolorowe wciąż żywe owoce morza.
Pózniej zjedlismy doskonała kolację, pomimo tego ze ja nie przepadam za owocami morza to homar i sałata z krabow i meduzy była poprostu doskonała, do tego wino, driny i karaoke z lokalnymi na plaży!!!
W pewnym momencie zatrzymalam jeden kadr tego wszytkiego i myśle sobie ze jestem z turycznka, anglikiem i lokalnymi w birmie na plaży w rece trzymam szklanke whisky i biorę udział w karaoke?!- jak bardzo absurdalne to jest?! Hahaha
Aaaa jak w Indiach wszyscy jedzą ziemne prazone orzeszki, tak tutaj się je gotuje z odbrobina soli i tez je wszędzie-swoją droga bardzo dobre!
No wiec wieczór był jednym z lepszych, bawilismy się wszyscy super dobrze i było poprostu niewiarygodnie milo, do tego stopnia ze Kevin postnanowil na kolejny wieczór zorganizować beach Party?! Mówił coś o dj, parkiecie, drinach i sztucznych ogniach, które swoją droga tu są tak samo popularne wśród turystów jak na Goa. Hmmm ciekawy pomysł i wiem ze on go zrealizuje.
Niemożliwe jest to jak cały dzień nam przebiegl od wydarzenia do wydarzenia w sumie bez chwili odpoczynku, w super towarzystwie tylko dzięki temu ze poszlysmy zjeść sniadanie gdzieś na mieście:)

Dzień piąty
Nie wiem co dziś mnie czeka, Supon jak zwykle wstala o 6.00 i poszła robić poranne zdjęcia.

Dziś była plaża i nic pozatym-wciąż idealnie:) bo plaza tutaj jest jak azjatyckie centrum miasta, tyle ze na plaży. Ludzie jeżdżą na rowerach, siedzą pod parasolem jak w knajpie, jedzą, jeżdżą konno, plywaja-a ze każdy w wodzie jest ubrany bardziej niż ja chodzący po plaży, to na prawdę wydaje się ze jesteś w centrum zalanego miasta:) 

Dzień szósty
Wracamy do Yangon, po drodze lapiemy gumę, podobno bardzo popularne wydarzenie tutaj. Supon od wczoraj jest chora na robaka, wieczorem przylatuje Zborek i decydujemy co dalej i co z jutrem-tak zwany dzień organizacjyjny. 
Dotarłysmy!!! i jesteśmy u nowego polskiego hosta, jest super bo w końcu troche polskiego jezyka plus dzialajace wifi!! plus Zborek nas przywital w drzwiach, wiec na kolacje były jak to ze zborkiem sardynki:) ojj bedzie fun fun fun przez kolejny tydzien:) Zborek, Supon i ja:) Jutro rano idziemy po bilety na busa na północ, bo jednak nie mamy juz czasu na stopa...a szkoda, i wieczorem wsiadamy znowu w busa na kilkanascie godzin- jejjj:)))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz