środa, 28 marca 2012

Bagan

Podróż samochodem znad morza była bez porównania lepsza, szybsza i bardziej komfortowa niż ta nad morze. Do tego jak zwykle nie obyło się bez przygód:) zlapalismy gumę, co podobno tutaj jest czeste. Pomimo tego Te nie miała ze sobą lewarka, ale jak zwykle ktoś się zatrzymał, ktoś miał lewarek, ktoś wymienil koło....tutaj każdy sobie pomaga i nie chce niczego w zamian. 
Dotarlysmy do naszego polskiego hosta wieczorem. Zborek już na nas czekał. 
Marek ktory pracuje tutaj w biurze podrozy opowiedzial nam duzo o tym jak sie zyje teraz w Yangon. Jak warto się teraz tutaj zakrecic w turystce bo za kilka lat bedzie tutaj turystyczny boom, który z reszta już się zaczyna. Marek mówi ze pracując tutaj w biurze podróży nikt nie szuka klientów, bo jest ich masa, wiec praca jest przyjemna bo bez stresu. Firma traktuje go jak członka rodziny, łapie kontakty na każdej płaszczyźnie bo jego oko człowieka z Europy liczy się tutaj w każdej dziedzienie, od aranżacji wnętrz nowego hotelu, do kierunku i jakości wycieczek....mówi ze birma jest w tej własnie chwili jak Polska sprzed 20 lat. Do tego w najbliższa niedziele maja tutaj wybory, które są barzo ważne, bo jeśli wszytko pójdzie dobrze i uczciwie wiele sankcji zostnie zniesionych-wiec niejako bierzemy również udział w tworzeniu się histori jako wolni obserwatorzy:))

Wracajac do nas....jedna noc i znowu szukamy busa żeby jechać dalej. Teraz Birma jest już poza sezonem wiec nie było problemu ze znalezieniem busa na ten sam dzień. Jest masa agencji, znaczy może nie masa, ale kilka agencji koło dworca, ktore sprzedają bilety na autobus. Mało kto podrozuje tutaj pociagami, bo są podobno zawsze spoznione, powolne i trzy razy droższe. Bilet dostaliśmy, adres dworca autobusowego na którym mamy się pojawić za kilka godzin tez, kupujemy po drodze jajka żeby w domu zrobić jakieś jedzenie i tyle. 
Na dworzec bierzemy taxowke bo są tutaj raczej tanie. Dworzec wyglada jak małe autobusowe miasteczko, do ktorgo nawet musisz uiścić opłatę żeby się dostać, która oczywiście pokrywamy my. Kierowca zostawia nas po jakaś budka gdzie ma się pojawić bus. Rzecz jasna nie o 16.00 jak nam powiedziano tylko o 16.30:) okazuje się tez ze na dworcu bilet na autobus jest jakieś 3 dolary tańszy. Na dworcu oczywiscie robi sie wokol nas wianuszek lokalnych sprzedajacych wszytsko i nic. Robimy kilka zdjec, pojawia sie bus, wsiadamy jedziemy. Nawet wygodnie, droga faktycznie szok!! Nowa jak niemiecka autostrada-jak to możliwe, nawet zajady są, oczywisie na azjatycka modlę ale są!
Nic nie jemy jednak, bo nie wiem co tutaj się dzieje, ale każdy z nas ma problemy z zoladkiem, mniejsze lub większe ale coś jest nie tak....przeżyłam Indie i resztę, a tutaj...no nie wiem. Wszytko po pierwsze jest tłuste i o jakimś dziwnym smaku, kuchania tutaj nie jest poprostu dla nas, wiec od kilku dni jemy głownie chelb i wodę:) bo o owoce tez ciężko. 
Powiedziano nam ze podroz trwa 12 godz albo wiecej, wiec idziemy spać bo cała noc jazdy przed nami....hahha koło 2.00 budzi nas kierowca i mówi ze jestemsy-jakto?!? Jeśli nie jesteś na czas to zawsze przez obsuwe, a nie kilku godzinne przyspieszenie!! Chcąc zaoszczędzić na noclegu(halo dlatego wzięliśmy nosny bus) rozbijamy na dworcu namiot:) lokalni którzy wydaje się ze tutaj nie śpią...pomagają nam, dziwią się na nasz domek, ale pomagają nam przenieść bagaze, przysuwaja krzesła, dają wodę....niesamowicie milo dzięki czemu na pradwde czujesz się bezpieznie. Koło 5.00 budzimy się bo życie się zaczyna, sklepy się otwierają, nowe autobusy przyjeżdżają, konie się karmi....tutaj w ciagu dnia jest taki upał, ze to glowne życie toczy się pomiędzy 5.00 a 11.00 rano, pózniej wszyscy próbują przterwac dzien w poldrzemce, żeby wieczorem coś zjeść, ale tez nie za dużo bo wciąż upał. Pozatym to ich jedzenie....makaron z czymś dziwnym na zimno, a obok ciepła zupa żeby ogrzac te nudle....albo super tłuste smażone chlebki czy samosy...nic dla mnie, a już na pewno nie przy tej pogodzie. Im jednak to nie przeszkadza i cisną nudle od rana:) 
Także pierwszy dzień był wykanczajacy, na dziendobry spanie w namiocie, pózniej poszukiwanie taniego domku, krótka drzemka, żeby przejehac się konnym zaprzegiem na stare miasto i zobaczyć te tysiące świątyni, bo Bagan miastem ponad 3000 swiatyni! Widok zwlaszcza rano kiedy powietrze jest jeszcze nie dokonca przejrzyste po nocy i unosza się w nim tumany kurzu-jest niesamowity. Setki pięknych starych świątyń, czasem ze złotym czubkiem, czasem zwykle kamienne, czasem olbrzymie na które możesz się wspiac, czasem malutki ukryte gdzieś pod palma. W każdej siedzi dostojnie budda. Atmosfera jest tutaj spokojna i jak sprzed setek tysięcy lat kiedy je wybudowano-niesamowite miejsce. Oglądamy kilka wnętrz i wracamy do pokoju. Robi się południe, najwikesze słońce....jestemy zmęczeni jak nie wiem co...idziemy spać, żeby obudzić się wieczorem i coś zjeść...coś czyli znowu albo nudle albo suchy chleb-jejj, tęsknię za ciastczkami, o których tez tutaj można zapomnieć. 
Ale widac ze miasteczko za kilka lat a nawet może miesięcy będzie pełne turystów i sklepów jak to mówimy dla bialych i knajp dla nich, już widać ze powstaje włoska knajpa, wifi zaczyna być popularne, wolne ale jest-zmiany zmiany, ale póki co dla nas jest tylko lokalny market, na którym ceny suvenirow są jak z kosmosu, zapylona droga i kilka moteli. Za które tez już sobie liczą przynajmniej 5 dolarów plus 10 dolarów opłaty ze tutaj jesteś....
Kolejnego dnia budzimy się z Supon o 6.00 żeby jak loklani mieć coś z dnia. Zborek zostaje spać. Po drodze mijamy wesele o 6.00 rano?! Zostajemy zaproszone do zdjęć i na śniadanie (weselne nudle) pijemy toast z para młoda i w szoku z powodu porannego wesela wypozyczamy rowery i jedziemy do starego miasta. Jest pięknie, Grupy młodych i bosych mnichów mijają nas po drodze. Co rano zbierają w każdej knajpie czy moteli kasę lub jedzenie....dziwny zwyczaj....dając w zamian szczęście i pomyslnosc. Pijemy kawę w loaklnej knajpie, zwiedzamy, robimy zdjęcia, cieszymy się cisza. Kupujemy tez kilka kolejnych pierdol do plecak jak kolejna piękna i wyjątkowa w swoim rodzaju bransoletka:).....i tutaj niesamowite jak nawet najmlodsze dzieci potrafią świetnie mówić po angielsku! Robimy sobie przerwę w jakimś wypasnym hotelu, bo po weekendzie nad morzem zauwazylsymy ze jeśli wejdziesz tutaj do hotelu to nikt nie pyta co i po co...jeszcze się tutaj tego nie nauczyli, ze ktoś z zew może przyjść:) wiec pijemy kawę siedząc w cieniu nad basenem siedząc a raczej leżąc na wygodnych fotelach...niestey porę sniadaniowa przegapilysmy....:/)
Skorzystalysmy tez z ich wifi....ale wszytsko wolne....teraz jemy papaje i czekamy na późne popołudnie żeby pojechać na zachód słońca do świątyni. 
Jutro o 4 rano mamy autobus do Inle lake, tam kilka dni i czas wracać...a raczej jechać dalej:) 
Swoją droga im wiecej rozmawiam z Supon tym się okazuje ze wiecej mamy wspolnego a jak zaczniemy porównywać nasze doswiadczenie i przygody z podróży to aż przerazajaco podobne życie mialysmy ostatnio no i to imię-szok!!:)  

Przy okazji, jak bardzo się postarasz to Internet znajdziesz jednak wszedzie:)
wrzucam to co napisałam na szybko i z komórki bo kompek wciąż chory wiec sory za błędy:)

niedziela, 25 marca 2012

Dzień trzeci , czwarty, piaty i szosty.

Wstalysmy o 5.30 razem ze słońcem, nawet spoko pomimo tego ze nie mogłam wczoraj zasnąć przez upał i jakiś straszny film, który chyba Michał mi dał the loved ones-masakra Piła mechaniczna, a początek miał taki spoko....no nieważne, spakowane wyszlysmy z domu. Dwa busy z miasta i oto jesteśmy na drodze wylotowej prostej jak drut i prowadzącej po horyzont. Tu na prawde sa 3 drogi na krzyz wiec wybierasz tylko kierunek w ktorym chcesz jechac i cisniesz prosto-nic prostszego jesli chodzi o stopa. 3 minuty i jest pierwszy samochód-pick up. 15 min i koniec jazdy, za nim kolejny na trochę dłużej i kolejny...generalnie nie ma tu żadnego problemu ze stopem o ile tylko jakiś samochód jedzie To Cię zabierze, nie jak mówi głupi LP ze się nie da bo nikt nie kuma co robisz na drodze z wystawionym kciukiem, tyle ze glownie na krótkie dystanse od wsi do wsi i w okolicach Yangon jest dużo policji, której lokalni bardzi się boja i która nie lubi jak maja kontakt z turystami...ale rzecz jasna wszytko milo. Raz policja nie mówiła po ang wiec po tym jak kazali nam wysiasc ze stopa tylko powiedzialysmy żeby się nie martwili i poszlysmy dalej, drugi raz już jakiś kontakt był wiec kazał nam czekać na busa....nie dało się wyjaśnić ze nie chcemy płacić, bo w jego głowie skoro nie mamy pieniędzy to powinnismy wrócić do Yangon. W końcu wsiadlysmy dla świętego spokoju do lokalnego busa i za pierwszym zakretem wysiadlysmy:) im dalej od miasta tym mniej policji i bardziej wyluzowani lokalni, którzy napatrzec się na nas nie mogą, jak poszlysmy coś zjeść w przydroznym miejscu, pól wioski się zbieglo i stało nad nami i naszym talerzem, po wszytkim bardzo chętnie pozuja do zdjęć:) problem tez jest taki ze brak tu powiedzmy normalnych czy osobowych samochodów....wiec jechalysmy już na ryżu, na bekach z olejem, na wodzie, na bambusowych palkach, na dachu busa, mini traktorkiem w którym wytrzeslo nas do granic możliwości, na niejednej pace-śmiesznie z tym ze słońce wykancza, a ja czuje się pokryta wartswa brudu nie do zmycia:) wciąż jesteśmy w drodze nikt na mapie nie potrafi nam pokazać gzie jesteśmy, bo tu jak w Indiach ludzie znaki mówią ci gdzie i w jakim kierunku się udac, o mapie nikt nie słyszał, dobrze wiec ze przerysowalysmy mapę z nazwami miast po naszemu-tutaj każdy znak jest w ich slimakach!

Nigdy nie byłam w Afryce ale tak własnie sobie ja wyobrażam, droga prosta po horyzont po prawej i polewej nic, czasem wiklinowe domki, jakieś wioski, nawet w Indiach były jakby murowane kolorowo pomalowane, studnie obok-tutaj nic takiego. Same szalasy w dżungli.
Zlapalsmy kolejny samochód w końcu jakiś osobowy!!! Dowozi nas do głównego miast-Pataine- gdzie droga się poprostu kończy-koniec i co teraz? Jest jakiś bus, 5 dolarów za ostatnie 50 km....jest już 15.00, samochodów zupełny brak....po długim namysle i przespacerowaniu się po mieście w poszukiwaniu jakiegoś samochodu, targowaniu ceny biletu....bierzemy busa za 5 dolarów, nie dalo sie spuscic. Autobus hmmm jakby to opisać, czasem siedzisz w domu na wygodnej kanapie i oglądasz jeden z tych programów na travel channel, który inspiruje Cię do tego typu podróży o jakimś końcu swiata i widzisz te busy z kurami, brakiem siedzen i milionem osób w środku, na zewnątrz, na dachu i myślisz ale fajnie, lokalnie, przygoda i tez tak chce....no to własnie siedze w tym tiviku i zaraz będę jechała te 50 km jakieś 3 godziny tego typu busem...
Siedzimy obok coś tam jemy , zmeczone jak nie wiem co, spocone i brudne jeszcze barziej i nie dowierzamy co oni wszystko do busa pakuja: kosze kur, stal, wielkie wory z ryzem, melony, rower, wózki jakieś, jeszcze wiecej stalowych pretow i jeszcze wiecej ludzi. My siadamy na początku busa a ludzie wchodzą i wchodzą jakby bus nie miał końca. Jak już myslimy ze nikt wiecej się nie zmieści, ruszamy żeby za rogiem się zatrzymać i wziasc jeszcze wiecej ludzi, którzy nie wiem gdzie siadaja...
Ok jedziemy, wszyskie okna pootwierane albo może nawet nigdy ich nie było, tak samo jak drzwi, kurze pióra lecą z dachu, ludzie prubuja spać na sobie-nie ma miejsca żeby zmieścić choćby szpilke....jedziemy, mijamy kolejne drewniane mosty, które wyglądają mega niestabilnie, pokonujemy rzeki i góry-poważnie! W końcu wdrapujeny się tym przeciazonym busem na jakaś przelecz, widok niesamowity bo akurat jest zachód słońca....po horyzont góry i dzungla...droga wąska po lewej przepaść, a cześć pasażerów wciąż zwisa za dzwiami i na dachu...mija 3 godzina podróży a my wciąż mijamy góry, jakieś wioski, jakby koniec swiata....najlepsze ze nasz kierowca jest tez listnoszem i od czasu do czasu przy jakimś domu wyrzuca z busa, niezatrzymujac się jakiś list, paczkę czy inna przesylke....skąd wie ze to właściwy adres?! I w ogóle jest tu jakiś adres?!
Kolejne zakrety....aaaa zapomnialam dodać ze w tym wypchanym busie od czasu do czasu słychać wrzask, nie kurzy bo one akurat dra się cała drogę-musi im być ciepło na tym dachu...wrzask człowieka....i nagle od przodu podawane są woreczki do wrzeszczacej osoby, tym razem ta osoba leżała gzies koło mnie....tak ich zoladki nie wytrzymują tej drogi...wiec dodatkowa atrakcja, która wydaje się ze wzbudza tylko nasze obrzydzenie....jakaś kobieta podaje mi skorke pomarańczy pod nos...
Po kolejnym zakręcie nagle jest znak witami turystów których ugoscimy specjalnie w Chang Tha Beach....nie wiem dlaczego....pewnie przez ta 3 godz podróży poprzez dzungle i wiklinowe wioski, myślałam ze nasz cel będzie podobnie wyglądał tyle ze z plaża....a tu inny świat. Resorty jak w najlepszym kurorcie nadmorskim, sklepy z pamiątkami i materacami... Hmmm ale wciąż zero turystów tylko lokalni. Wysiadamy z busa....zmęczone jak nie wiem, brudne jeszcze bardziej tak ze wydaje mi się ze nigy się nie domyje...chyba podobny brod miałam na sobie po jednym z woodstokow, gdzie szorowalam się kilka godzin po wszytkim....
padamy na twarz, bo przecież to już 12 godz odkąd zaczeslymy pokonywac te 300 km...marzymy tylko o prysznicu...wchodzimy do jedngo, drugiego hostelu i wszędzie mówią- no foreignes (obcokrajowców nie przyjmują)?! Co?!?!? Nie maja licencji od  rzadu i nie mogą gościć obcokrajowców... Co teraz?! W końcu widzimy jakiś turstow, wchodzimy do hotelu przy którym siedzą, cena za pokój 18 dol...trochę dużo jak za zwykla chate...pytam czy nie maja czegoś tanszego i pani recepjonistka po namysle i przeanalizowaniu faktu ze chyba nie wydebi z nas wiecej prowadzi nas w glab chatek....supon zachwyca się jak tu ładnie...w końcu dochodzimy do końca ich posiadłości przed nami drzwi jak do obory....hmmm mmiej ładnie...za nimi kolejne wrota za którymi stoi wielki lekko niezadbany ale piękny dom i do tego cały dla nas!!! Za 5 dol od osoby-extra!! Bierzemy prysznic udaje nam się zedrzec cały brod i zasypiamy nieprzytomne...

Ale był to zdecydowanie jeden z lepszych dni jakie miałam do tej pory. Kraj jest niesamowitym mixem indi, Afryki czegoś zupełnie innego i nowego dla mnie, ludzie są przemili i czujesz dzięki temu ze jesteś w miejscu nieodkrytym przez turystów i przedewszytkim niezalanym turystycznym sciekiem gdzie wszytko gotowe czeka na Ciebie jak w domu. Ale trzeba się spieszyć żeby tu przyjechać i tego doznac, bo Birma zmiania się z dnia na dzień i idzie w kierunku demokracji. Plan żeby utrzymać kraj biednym i tym samym nie dopuszczac do siebie turystów i ich kapitału powoli się rozpada...dlatego tez kilka lat temu z dnia na dzien wycofali większe nominaly jak np. 5000 żeby wszytskie oszzednosci które mieli ludzie i które zazwyczaj trzymamy w większych nominalach....nagle stały się bezwartosiowe...teraz powoli wracają do obiegu, otwierja się tez uniwersytety które kiedyś poprostu z dnia na dzień zostały zamknięte żeby nikt nie był mądrzejszy od dyktatora. Kraj który kiedyś był waznijeszy i lepiej rozwijający się niż Bangkok czy Singapur z dnia na dzień stał się niczym, wszystko dzięki zmianie ustroju. Na szczescie zmiany znowu idą i to na dobre....i to bardzo szybko, ba! Super szybko, wiec każdy kto planuje przylot do Birmy, niech to zrobi jak najszybciej, bo zdeydowanie warto, bo póki co zgodzili się na przyjęcie turystów, ale wciąż jeszcze nie do końca wiedza co z tym zrobić. Teraz mamy tutaj zloty czas, bo jeszcze kilka lat temu było bardzo ciężko się tutaj dostać, a jak już to z rządowym szpiegiem na plecach, teraz jest jakby idealnie, a za kilka lat zrobi się tutaj druga Tajlandia.

Także po 3 dniach tutaj widzę ze Burma to był właściwy wybór, pomimo tego ze byłam lekko rozdarta czy powinnam tu przyleciec czy może jehac dalej w kierunku Malezji. Na pewno fakt ze poznałam Supon tez sprzyja w odbiorze kraju, bo może tu bywać ciężko dla pojedynczego podróżnika.
Wiec jadę po Tajladni, ale dzięki temu ze tam byłam mogę teraz docenić razy trzy to co widzę tutaj, czyli kontrast pomiędzy zalanym przez turystów....wiem takich jak ja....krajem, a czymś zupełnie innym-czyli to co lubię najbarziej!:)
Ok idę spać, na jutro planuje tylko plaże!

W drodze...

Większość ludzi chodzi tutaj pieszo.
Supon i reszta stopowiczy.


Jedna z wiosek po drodze.
Traktor-stop.
Drugi traktor nas śledził i cały cza machał.
Nasz lokalny bus.

Jada kosze z kurami.
Ładujemy kury.
Supon w oknie.

Tył busa.
Widoki po drodze.

Nasza posesja przy plaży:)


Romantic island.




Kufle z poobcinanych butelek-nasz styl:)
Główna ulica w Chang tha beach.
Plaża.

Każdy chętnie pozuje i macha.

Pamiątki.


Jedzenie.


Wstalysmy o 5.30 razem ze słońcem, nawet spoko pomimo tego ze nie mogłam wczoraj zasnąć przez upał i jakiś straszny film, który chyba Michał mi dał the loved ones-masakra Piła mechaniczna, a początek miał taki spoko....no nieważne, spakowane wyszlysmy z domu. Dwa busy z miasta i oto jesteśmy na drodze wylotowej prostej jak drut i prowadzącej po horyzont. Tu na prawde sa 3 drogi na krzyz wiec wybierasz tylko kierunek w ktorym chcesz jechac i cisniesz prosto-nic prostszego jesli chodzi o stopa. 3 minuty i jest pierwszy samochód-pick up. 15 min i koniec jazdy, za nim kolejny na trochę dłużej i kolejny...generalnie nie ma tu żadnego problemu ze stopem o ile tylko jakiś samochód jedzie To Cię zabierze, nie jak mówi głupi LP ze się nie da bo nikt nie kuma co robisz na drodze z wystawionym kciukiem, tyle ze glownie na krótkie dystanse od wsi do wsi i w okolicach Yangon jest dużo policji, której lokalni bardzi się boja i która nie lubi jak maja kontakt z turystami...ale rzecz jasna wszytko milo. Raz policja nie mówiła po ang wiec po tym jak kazali nam wysiasc ze stopa tylko powiedzialysmy żeby się nie martwili i poszlysmy dalej, drugi raz już jakiś kontakt był wiec kazał nam czekać na busa....nie dało się wyjaśnić ze nie chcemy płacić, bo w jego głowie skoro nie mamy pieniędzy to powinnismy wrócić do Yangon. W końcu wsiadlysmy dla świętego spokoju do lokalnego busa i za pierwszym zakretem wysiadlysmy:) im dalej od miasta tym mniej policji i bardziej wyluzowani lokalni, którzy napatrzec się na nas nie mogą, jak poszlysmy coś zjeść w przydroznym miejscu, pól wioski się zbieglo i stało nad nami i naszym talerzem, po wszytkim bardzo chętnie pozuja do zdjęć:) problem tez jest taki ze brak tu powiedzmy normalnych czy osobowych samochodów....wiec jechalysmy już na ryżu, na bekach z olejem, na wodzie, na bambusowych palkach, na dachu busa, mini traktorkiem w którym wytrzeslo nas do granic możliwości, na niejednej pace-śmiesznie z tym ze słońce wykancza, a ja czuje się pokryta wartswa brudu nie do zmycia:) wciąż jesteśmy w drodze nikt na mapie nie potrafi nam pokazać gzie jesteśmy, bo tu jak w Indiach ludzie znaki mówią ci gdzie i w jakim kierunku się udac, o mapie nikt nie słyszał, dobrze wiec ze przerysowalysmy mapę z nazwami miast po naszemu-tutaj każdy znak jest w ich slimakach!

Nigdy nie byłam w Afryce ale tak własnie sobie ja wyobrażam, droga prosta po horyzont po prawej i polewej nic, czasem wiklinowe domki, jakieś wioski, nawet w Indiach były jakby murowane kolorowo pomalowane, studnie obok-tutaj nic takiego. Same szalasy w dżungli.
Zlapalsmy kolejny samochód w końcu jakiś osobowy!!! Dowozi nas do głównego miast-Pataine- gdzie droga się poprostu kończy-koniec i co teraz? Jest jakiś bus, 5 dolarów za ostatnie 50 km....jest już 15.00, samochodów zupełny brak....po długim namysle i przespacerowaniu się po mieście w poszukiwaniu jakiegoś samochodu, targowaniu ceny biletu....bierzemy busa za 5 dolarów, nie dalo sie spuscic. Autobus hmmm jakby to opisać, czasem siedzisz w domu na wygodnej kanapie i oglądasz jeden z tych programów na travel channel, który inspiruje Cię do tego typu podróży o jakimś końcu swiata i widzisz te busy z kurami, brakiem siedzen i milionem osób w środku, na zewnątrz, na dachu i myślisz ale fajnie, lokalnie, przygoda i tez tak chce....no to własnie siedze w tym tiviku i zaraz będę jechała te 50 km jakieś 3 godziny tego typu busem...
Siedzimy obok coś tam jemy , zmeczone jak nie wiem co, spocone i brudne jeszcze barziej i nie dowierzamy co oni wszystko do busa pakuja: kosze kur, stal, wielkie wory z ryzem, melony, rower, wózki jakieś, jeszcze wiecej stalowych pretow i jeszcze wiecej ludzi. My siadamy na początku busa a ludzie wchodzą i wchodzą jakby bus nie miał końca. Jak już myslimy ze nikt wiecej się nie zmieści, ruszamy żeby za rogiem się zatrzymać i wziasc jeszcze wiecej ludzi, którzy nie wiem gdzie siadaja...
Ok jedziemy, wszyskie okna pootwierane albo może nawet nigdy ich nie było, tak samo jak drzwi, kurze pióra lecą z dachu, ludzie prubuja spać na sobie-nie ma miejsca żeby zmieścić choćby szpilke....jedziemy, mijamy kolejne drewniane mosty, które wyglądają mega niestabilnie, pokonujemy rzeki i góry-poważnie! W końcu wdrapujeny się tym przeciazonym busem na jakaś przelecz, widok niesamowity bo akurat jest zachód słońca....po horyzont góry i dzungla...droga wąska po lewej przepaść, a cześć pasażerów wciąż zwisa za dzwiami i na dachu...mija 3 godzina podróży a my wciąż mijamy góry, jakieś wioski, jakby koniec swiata....najlepsze ze nasz kierowca jest tez listnoszem i od czasu do czasu przy jakimś domu wyrzuca z busa, niezatrzymujac się jakiś list, paczkę czy inna przesylke....skąd wie ze to właściwy adres?! I w ogóle jest tu jakiś adres?!
Kolejne zakrety....aaaa zapomnialam dodać ze w tym wypchanym busie od czasu do czasu słychać wrzask, nie kurzy bo one akurat dra się cała drogę-musi im być ciepło na tym dachu...wrzask człowieka....i nagle od przodu podawane są woreczki do wrzeszczacej osoby, tym razem ta osoba leżała gzies koło mnie....tak ich zoladki nie wytrzymują tej drogi...wiec dodatkowa atrakcja, która wydaje się ze wzbudza tylko nasze obrzydzenie....jakaś kobieta podaje mi skorke pomarańczy pod nos...
Po kolejnym zakręcie nagle jest znak witami turystów których ugoscimy specjalnie w Chang Tha Beach....nie wiem dlaczego....pewnie przez ta 3 godz podróży poprzez dzungle i wiklinowe wioski, myślałam ze nasz cel będzie podobnie wyglądał tyle ze z plaża....a tu inny świat. Resorty jak w najlepszym kurorcie nadmorskim, sklepy z pamiątkami i materacami... Hmmm ale wciąż zero turystów tylko lokalni. Wysiadamy z busa....zmęczone jak nie wiem, brudne jeszcze bardziej tak ze wydaje mi się ze nigy się nie domyje...chyba podobny brod miałam na sobie po jednym z woodstokow, gdzie szorowalam się kilka godzin po wszytkim....
padamy na twarz, bo przecież to już 12 godz odkąd zaczeslymy pokonywac te 300 km...marzymy tylko o prysznicu...wchodzimy do jedngo, drugiego hostelu i wszędzie mówią- no foreignes (obcokrajowców nie przyjmują)?! Co?!?!? Nie maja licencji od  rzadu i nie mogą gościć obcokrajowców... Co teraz?! W końcu widzimy jakiś turstow, wchodzimy do hotelu przy którym siedzą, cena za pokój 18 dol...trochę dużo jak za zwykla chate...pytam czy nie maja czegoś tanszego i pani recepjonistka po namysle i przeanalizowaniu faktu ze chyba nie wydebi z nas wiecej prowadzi nas w glab chatek....supon zachwyca się jak tu ładnie...w końcu dochodzimy do końca ich posiadłości przed nami drzwi jak do obory....hmmm mmiej ładnie...za nimi kolejne wrota za którymi stoi wielki lekko niezadbany ale piękny dom i do tego cały dla nas!!! Za 5 dol od osoby-extra!! Bierzemy prysznic udaje nam się zedrzec cały brod i zasypiamy nieprzytomne...

Ale był to zdecydowanie jeden z lepszych dni jakie miałam do tej pory. Kraj jest niesamowitym mixem indi, Afryki czegoś zupełnie innego i nowego dla mnie, ludzie są przemili i czujesz dzięki temu ze jesteś w miejscu nieodkrytym przez turystów i przedewszytkim niezalanym turystycznym sciekiem gdzie wszytko gotowe czeka na Ciebie jak w domu. Ale trzeba się spieszyć żeby tu przyjechać i tego doznac, bo Birma zmiania się z dnia na dzień i idzie w kierunku demokracji. Plan żeby utrzymać kraj biednym i tym samym nie dopuszczac do siebie turystów i ich kapitału powoli się rozpada...dlatego tez kilka lat temu z dnia na dzien wycofali większe nominaly jak np. 5000 żeby wszytskie oszzednosci które mieli ludzie i które zazwyczaj trzymamy w większych nominalach....nagle stały się bezwartosiowe...teraz powoli wracają do obiegu, otwierja się tez uniwersytety które kiedyś poprostu z dnia na dzień zostały zamknięte żeby nikt nie był mądrzejszy od dyktatora. Kraj który kiedyś był waznijeszy i lepiej rozwijający się niż Bangkok czy Singapur z dnia na dzień stał się niczym, wszystko dzięki zmianie ustroju. Na szczescie zmiany znowu idą i to na dobre....i to bardzo szybko, ba! Super szybko, wiec każdy kto planuje przylot do Birmy, niech to zrobi jak najszybciej, bo zdeydowanie warto, bo póki co zgodzili się na przyjęcie turystów, ale wciąż jeszcze nie do końca wiedza co z tym zrobić. Teraz mamy tutaj zloty czas, bo jeszcze kilka lat temu było bardzo ciężko się tutaj dostać, a jak już to z rządowym szpiegiem na plecach, teraz jest jakby idealnie, a za kilka lat zrobi się tutaj druga Tajlandia.

Także po 3 dniach tutaj widzę ze Burma to był właściwy wybór, pomimo tego ze byłam lekko rozdarta czy powinnam tu przyleciec czy może jehac dalej w kierunku Malezji. Na pewno fakt ze poznałam Supon tez sprzyja w odbiorze kraju, bo może tu bywać ciężko dla pojedynczego podróżnika.
Wiec jadę po Tajladni, ale dzięki temu ze tam byłam mogę teraz docenić razy trzy to co widzę tutaj, czyli kontrast pomiędzy zalanym przez turystów....wiem takich jak ja....krajem, a czymś zupełnie innym-czyli to co lubię najbarziej!:)
Ok idę spać, na jutro planuje tylko plaże!






(Nie miałam okazji zobaczyc tych filmikow, wiec nie wiem co wrzucam:), kompek ulegl kontuzji i popekal mu ekran podczas stopa...wielka żałoba i do czasu znalezienia lekarza/serwisu bede musiala zawiesic blogowa dzialanosc, mam nadzieje ze ktos mu pomoze, bo za duza by to byla strata:)


Dzień czwarty.



Budze się o 8.00 w końcu spalam ponad 12 godzin....potrzebuje jak zwykle chwile żeby się zlokalizowac....ale w tym momencie podróży już nawet nie chodzi o to gdzie jest moje lozko, gdzie ja jestem, w jakim mieście czy hotelu.:..tylko teraz już potrzebuje chwile żeby dojść do tego w jakim kraju jetem...tak potrzebuje przerwy od tego wszytkiego hahha ale ciężko się na nią zdecydować skoro każdy dzień nawet ten najtrudnijeszy jest tak fajny i ma tyle przygód w sobie ze na koniec dnia ciężko ci zasnąć bo tyle się dzieje w głowie, która próbuje to wszytsko przyswoic i ogrnac:)
Wiec dziś plaża, ale najpierw śniadanie, idziemy, siadamy w jakiejś "restauracji", udaje zamówić się 2 jajka chleb i kawę-radość!! Obok nas siedzi euroepjczyk z para jakby stad...nagle zaczyna się miedzy nami rozmowa...jak tu przyjechali, okazuje się ze wczoaj w nocy samochodem z Yangon, my opowiadmy swoją historie...i nagle jesteśmy w ich samochodzie i jedziemy do ich wypasngo hotelu, który swoją droga jest naprzeciw naszego...po drodze kupują piwa i cała trójka okazuje się super fajnymi i ciekawymi ludzimi. Chris jest anglikiem z greckimi korzeniami, zna kevina od parunastu lat, który jest z yangon, ale mieszka i studiował w Londynie, a teraz robią tu razem interesy i sprzedają dla birmy jakies systemy zabezpieczeń. Do tego jest Te dziewczyna Kevina. Mieli wolny weeknd od pracy, wiec postanowili spędzić go nad morzem. Są super uprzejmi, otwarci, zabawni i mili. Zapraszają nas na lunch w ich hotelu z widokiem na morze!
To jest własnie to co lubię najbardziej w podrozy, nigdy nie wiesz kogo, gdzie i kiedy spotkasz....w jednej chwili jesteś w swoim słabym hotelu, a w drugiej chwili siedzisz i jesz kraby na lunch z widokiem na morze w super interesującym towarzystwie!!
Wiec planowalam na dziś nic...ale wyszło lepiej:) posiedzielsimy trochę, posmialismy się z chrisem, który w birmie jest już po raz enty, a był tutaj po raz pierwszy 10 lat temu, wiec dużo nam opowiedział o zmianach które tu zaszły i o tym jak lokalni potrafią być mili i trochę jak Hindusi czy wietnamczyczy...nie ze kłamią ale poprostu nie potrafią powiedzieć nie...mi się to przytrafiło raz w Wietnamie. Chciałam kupić bilet na autobus, wiedziałam ze jest jeden o 14.00, ale chcialam coś wcześniej, wiec zapytalam czy jest jakiś o 12.00, pani w kasie powiedziała ze owszem, wiec uradowana ale tez lekko zdziwiona kupiłam bilet. Dnia kolejnego przyszłam na stacje...i co?! autobus był o 14.00, wiec musiałam czekać 2 godziny dluznej:) to samo jest tutaj i to samo było w Indiach:) ze jeśli zapytasz czy coś jest czarne czy białe dostaniesz odpowiedz ze -tak, zapytasz wiec ponownie to jak?? białe czy czarne-tak...i można tak w kółko z nimi:) ty się zloscisz, oni nie wiedza o co ci chodzi, bo przecież masz odpowiedz:))
Wiec od słowa do słowa postanowiliśmy popłynąć razem na przepiekna wyspę, wypilsimy tam kilka piw, poplywalismy, a na wieczór zostalysmy zaproszone na wiezorene pływanie w morzu i kolację....no czy życie może być lepsze?! Chyba nie:) do tego oni tez wracają w niedziele do Yangon....jakoś w rozmowie to wyszło już na samym pozatku wiec zazartowalysmy ze może będę naszym stopem, ale raczej bez odzewu....za to kilka godz pózniej na wyspie, Te sama zaproponowała ze możemy się z nimi zabrać w niedziele, a wieczorem wyjdziemy do jakiegos klubu w Yangon?!:) no byłam w mega szoku i pod wielkim wrażeniem przebiegu całej sytuacji...o nic nie musisz się martwić bo życie samo się toczy, lepiej niż bym to sama zaplanowala:) póki jest się otwartym na cokolweik życie samo przynosi rozwiązania!
Wiec wieczorem poplywalismy, ale plaża i morze tutaj sa jak w Bombaju nic specjalnego, jest barziej ciekawie niż ładnie. Ciekawie w sensie ze każdy z lokalnych kapie się w ubraniu, ze lubią pływać w wielkich pompowanych kołach, sprzedają na plaży roznokolorowe wciąż żywe owoce morza.
Pózniej zjedlismy doskonała kolację, pomimo tego ze ja nie przepadam za owocami morza to homar i sałata z krabow i meduzy była poprostu doskonała, do tego wino, driny i karaoke z lokalnymi na plaży!!!
W pewnym momencie zatrzymalam jeden kadr tego wszytkiego i myśle sobie ze jestem z turycznka, anglikiem i lokalnymi w birmie na plaży w rece trzymam szklanke whisky i biorę udział w karaoke?!- jak bardzo absurdalne to jest?! Hahaha
Aaaa jak w Indiach wszyscy jedzą ziemne prazone orzeszki, tak tutaj się je gotuje z odbrobina soli i tez je wszędzie-swoją droga bardzo dobre!
No wiec wieczór był jednym z lepszych, bawilismy się wszyscy super dobrze i było poprostu niewiarygodnie milo, do tego stopnia ze Kevin postnanowil na kolejny wieczór zorganizować beach Party?! Mówił coś o dj, parkiecie, drinach i sztucznych ogniach, które swoją droga tu są tak samo popularne wśród turystów jak na Goa. Hmmm ciekawy pomysł i wiem ze on go zrealizuje.
Niemożliwe jest to jak cały dzień nam przebiegl od wydarzenia do wydarzenia w sumie bez chwili odpoczynku, w super towarzystwie tylko dzięki temu ze poszlysmy zjeść sniadanie gdzieś na mieście:)

Dzień piąty
Nie wiem co dziś mnie czeka, Supon jak zwykle wstala o 6.00 i poszła robić poranne zdjęcia.

Dziś była plaża i nic pozatym-wciąż idealnie:) bo plaza tutaj jest jak azjatyckie centrum miasta, tyle ze na plaży. Ludzie jeżdżą na rowerach, siedzą pod parasolem jak w knajpie, jedzą, jeżdżą konno, plywaja-a ze każdy w wodzie jest ubrany bardziej niż ja chodzący po plaży, to na prawdę wydaje się ze jesteś w centrum zalanego miasta:) 

Dzień szósty
Wracamy do Yangon, po drodze lapiemy gumę, podobno bardzo popularne wydarzenie tutaj. Supon od wczoraj jest chora na robaka, wieczorem przylatuje Zborek i decydujemy co dalej i co z jutrem-tak zwany dzień organizacjyjny. 
Dotarłysmy!!! i jesteśmy u nowego polskiego hosta, jest super bo w końcu troche polskiego jezyka plus dzialajace wifi!! plus Zborek nas przywital w drzwiach, wiec na kolacje były jak to ze zborkiem sardynki:) ojj bedzie fun fun fun przez kolejny tydzien:) Zborek, Supon i ja:) Jutro rano idziemy po bilety na busa na północ, bo jednak nie mamy juz czasu na stopa...a szkoda, i wieczorem wsiadamy znowu w busa na kilkanascie godzin- jejjj:)))

Dzień drugi.


Obudzilam się wyspana jak nidgy....nie wiem dlaczego ale już po pierwszej dobie czuje się tutaj poprostu świetnie i towarzyszy mi caly czas to pozytywne uczucie ze jestem we właściwym miejscu o dobrej porze. Sam fakt tego ze poznałam Supon i po 10 min rozmowy postanowilsymy zobaczyć birme razem, do tego wszyscy na prawdę wszyscy się uśmiechają do Ciebie i są zyczliwi na każdym kroku i to uczucie ze w końcu wszytsko jest nowe inne i ciekawe!!! Nie jak w taj czy laosie gdzie czujesz się jak w tropikalnej Europie.

Rano poszlysmy na tutjesza herbatę z mlekiem siedząc z lokalnymi na ulicy rozmawialysmy co i jak sprowadzilo nas do tej chwili. Supon jest turczynka, ale nietypowa- sama wyjechała z Turcji, rzuciła wszytsko i poprsotu szuka miejsca w świecie dla siebie. Nietypowe bo w Turcji jak w Indiach kobiet na ulicy nie widać a już na pewno nie samotnie wedrujacych. Myśli tez o tym żeby pomieszkac trochę w Indiach, ma to samo uczucie co ja do tego kraju, wiec czuje się tutaj tak samo dobrze i wygodnie jak ja. Polazilsymy trochę po centrum, ja kupiłam latarke bo poprzednia mi ukradli w glupiej tajladni, heheh niezle jade po tym kraju-wiem:) a ze tutaj problem z prądem to latarek wszędzie do wyboru i koloru. Z mapami kraju już gorzej chyba ze chcesz taki plakat Birmy na ścianę, wiec z kafejce z netem po chyba godzinie bo tak szybki maja tutaj net przerysowalysmy sobie mapę na jutro. Dobrze ze maja tu 3 drogi na krzyz. Strasznie jestem ciekawa jak nam pójdzie ten stop tutaj!! Pan od netu jakby mógł to gadalby z nami do jutra.
Lazac jeszcze i siedząc znowu na jakiejś przekasce zauwazylysmy ze tutaj każdy siedzi i wyciąga z czarnego wora pliki pieniędzy i je liczy...tu chyba faktycznie jest super bezpiecznie i nikt nie kradnie.
Jadę własnie busem i myśle ze nie potrafię porównać tego miasta do żadnego innego. Jak patrzę na samochody to trochę takie same graty jak w serbi, jak patrzę jak są ubrani ludzie to zdecydowanie szmaty jak w Indiach, tyle ze kobiety mniej kolorowe, budynki czasem kolonialne i majestatyczne jak w bombaju, ale tez zdarzy się gdzieś upchniety szklany brudny biurowiec, albo stara kamienica jak w bytomiu:) styl życia na ulicy zdecydowanie jak w Indiach ale czysciej, miliony zwisajacych kabli jak w Wietnamie, gorące lepkie powietrze jak w bangkoku i pomiędzy tym wszytskim złote pagody i palmy wszędzie. Mix wszytskigo ale taki mix który daje ci jakieś takie błogie uczucie, bo nikt na Ciebie nie wrzeszczy jak w taju, masz swoją przestrzeń nie jak w indiach i każdy szczerze cieszy się na Twój widok.
Problem tylko w tym ze żadna ulica czy nawet numer busa nie jest po naszemu wiec muszę zacząć kojarzyć te znaczki żeby się jakoś odnaleźć:) na przykład numer busa do domu to 48 które wyglada jak naszee 90:)
Główne ulice w ogóle są zadbane rozowe kwiaty na środku, klomby w sumie w Delhi czasem tez był taki widok ale tutaj nikt nie wyproznia się w środku dnia miedzy tym wszytskim:)
Aaaa i na niedziele jak już wrócimy z plaży mamy zorganizowanego polskiego hosta. Zadzwonilam dziś do niego z telefonu na ulicy bo komórki nie działają a żeby kupić tutjeszy sim....to jakieś chore pieniądze chcą za to. Super chłopak powiedział ze nie ma problemu i cieszy się na nasz przyjazd, wiec na prawdę wszytsko układa się tak poprostu i samo-tak jak lubię najbardziej.

Yangon.

Minbus z ko San na lotnisko miał być po mnie o 4.00, przyjechał o 4.30 wiec lekki stres:) ale z drugiej strony na tej ulicy życie nie zamiera wiec w razie czego byłaby jakaś taksowka, ale poważnie tam ciężko stwierdzić która jest godzina. Raz przyjechalam tam o 5.00 nad ranem cała zaspana po mocnym busie a życie trwało ktoś wciaz pił, ktoś handlowal, ktoś spał, ktoś robił coś innego-mogłaby być równie dobrze 17.00. W bangkoku słońce zawsze jest za smogiem czy mgła wiec dopóki nie spojrzysz na zegarek nie wiesz która godzina.
W każdym razie bus przyjechał, gnal jak szalony w deszzu na lotnisko. Na lotnisku spotkałam Ize-dziewczynę ze Sloveni ktora poznałam odbierając wizę. Ze swoim kolega mieli ten sam lot co ja, tyle ze oni spali na lotnisku a za kasę za pokój uraczyli się masazem:) no wiec jest Iza, nie ma kolegi z którym się miała spotkać za bramkami lub w samolocie. Jestemy za bramkami, jesteśmy w samolocie, samolot zaczyna kolowac- kolegi nie ma. Iza lekko zestresowana bo chociaż przejechała pól Afryki sama liczyła ze teraz pojedzie z kimś znajomym...finalnie okazało się ze kolega przysnal na lotnisku gdzieś i obudził się jak samolot już był w powietrzu....ojjj
My wyladowalysmy w nowym innum świecie!! Co prawda ledwo co na oczy widząc, ale pomimo tego od razu zauważyłam ze jest jakoś przyjemniej: ludzie się usmiechaja szczerze i jest jakoś tak trochę indyjsko....wzielysmy takxowke, i tu pierwsza roznica kierowca wzial nasze bagaze zeby nam pomoc w taj nigy by sie to nie zdazylo! oczywisie z 10 dolarów zeszlysmy z cena do 6. Dosiadza się jeszcze do nas jakaś szalona rosjaknka, żeby kierowca mógł wiecej zarobić, w ogóle jedziemy samochodem gratem, drzwi bez klamek, kierownica ledwo chodzi, praktycznie brak podglogi w samochodzie:) Rosjanka okazuje się ze była już tutaj wiec zaczyna opowiadać i biadoloc jak to oni tylko potrafią, trzymając się przy tym za głowę.
Umawiamy się z Iza popoludniu żeby zobaczyć słynna pagode tutaj i sama wysiadam pod domem mojego hosta, najpierw wspinajac się na 6 piętro żeby się upewnić ze to na pewno tutaj. Tak:) wita mnie młody Anglik i turczynka tez z cs. Siadam z nimi i zaczynamy rozmawiać jakoś zeszło na stopa i jakoś się zgadalam z Supon ( imię turycznki, przynajmniej raz łatwe dla mnie do zapamietania:) każdy kto mnie zna wie dlaczego:)) ze może by tak pojehac stopem razem na morze. Jeszcze w bkk bałam się lekko ze będę  tutaj czuła się zagubiona i sama na końcu swiata bez bankomatów, bez netu, bo serio ciężko a o wifi w ogóle zapomnij, elektrycznosc tylko po 17.00, komórki europejskie tez nie działają....no ale już spotkałam 2 osoby które są w tej samej sytucji co ja, czyli w nowym miejscu bez planu i z nadzieja na znalezienia kompana do podrozy:) wiec póki co plan jest tak ze jedzimey razem stopem nad morze w czwartek, zobazymy jak to tutaj działa, mamy jakieś 300 km wiec niby spoko. Siedzimy tam do niedzieli, wracamy, spotykam tutaj jakoś Zborka i jedziemy razem na północ, jeśli stop się sprawdzi to stopem bo wybudowali na polnoc nowiutka drogę....jedynie tak myśle ze może być problem z samochodami:) jeśli Zborek się pojawi to w 3 jeśli nie to we dwie....zobaczymy co to przynisie:)
Supon powiedziała mi wszytsko co i jak wiec wyruszylam na swoją pierwsza tutejsza przygodę lokalnym busem żeby wymienić kasę.
Wymienilam ja w końcu w hotelu bo przelicznik jest taki sam 800kiatow za dolara, jak na markecie który poleca LP, a w hotelu nikt nie próbuje Cię oszukać czy wcisnąć pospinanych, podartych banknotów. Wiec się udało. Dostałam jakieś 160000, a najwyższym nominalem jest tutaj tysiąc, wiec plik pieniędzy mam taki ze nie mieszcza mi się te rulony do portfela:) ale trzeba wymienić wszytsko bo pózniej na północy już nie ma jak i gdzie...wiec musi mi to starczyc bo inaczej, bez bankomatów będę siedziała bez grosza i czekała na samolot powrotny. Teraz tak myśle ze jeśli tysiąc kiat to około 4 złotych, bo ponad dolar to dostałam jakieś 500 złotych w papierowych cztero zlotowkach:))
Pózniej przeszłam się pustyni ulicami do złotej świątyni-znaku Yangon- Shwedagon Paya. ulice przy domu hosta są jak w Indiach zawalone zarciem, ludźmi kucajacymi na ulicy, dziwnymi pojazdami i jeszcze dziwniejszymi domkami...ale jednak jest jakaś różnica. Ten kraj jest tez super biedny, ale nie jet tak brudno, jest burdel ale jakiś inny jakby trochę nowoczesniej ale nie w europejskim znaczeniu bo tez rozlatujaco się....nie ma zwierząt na ulicy ani kalek, ale pomimo tego atmosfera jest podobna...wiem jaka jest różnica nikt nie trabi na Ciebie, jest to samo tylko ze ciszej! Do tego mieszkam absolutnie poza centrum, także zero turystów i tym samym zero naganiaczy. Za oknem robotnicy budują sobie dom...tak myśle, ze chociaż powinnam to słabo znam się na domkach ale u nas chyba się już nie buduje 8 pietrowcow z cegły na babmbusowych rusztowaniach, co?!:)

W świątyni spotkałam Ize z naszym kierowca taxowki, okazało się ze się polubili i pomógł jej ze wszytskim od rana- miał czas wiec czemu nie-to w taj tez nigdy by się nie wydarzyło, w Indiach a owszem.
Weszlismy do świątyni a tam już totalne Indie, chociaz inne bostwa, inne świątynie i religia, ale tez wszysy tam siedzą na ziemi, jedzą, rozmawiają, modlą się i poprostu delektuja pięknym otoczeniem. Wszytsko polane złotem, miliony kapliczek, dzwonow i dzwoneczkow, mniejszych i większych świątyń- przepieknie. Lokalni myja swojego boga, znaczy polewaja go woda, daja jesc-tak samo jak w indiach, Tak myśle ze gdyby tak ktokolwiek przyszedł do nas do kosciola i zaczął myć Chrystusa to od razu by wylądował w szpitalu dla oblakanych....a przecież to fajny rytual który Cię zbliża do boga w którego wierzysz. Turyści musza zaplcic 5 dol za wejście i zdąża się pierwsza sytucja ze moja 5 dolarowka mu nie pasuje bo ma mini zagiecie....właściwie to druga banknotowa sytuacja, bo w drodze do hotelu gdzie wymienilam kasę kupiłam sobie coś do jedzenia. Pyszny świeżo upieczony kokosowy placek. Resztę chcieli mi wydać w pospinanyh i podartyh bankntoach ukrytych miedzy reszta reszty...trzeba tutaj wszytsko spradzac razy trzy.
Spędziliśmy jakieś 2 godziny lazac po przepieknych swiatyniach, pózniej nasz kierowca podwiozl nas do marketu- jednego z niewielu miejsc gdzie w mieście można użyć netu...tam się nalazilsymy żeby faktycznie go znaleźć. Wszyscy się do nas usmiechali, machali i starali mówić po ang. Poziom dogadania się po ang jest tez tutaj wyższy niż w taj...albo tam poprostu nikt ci nie chce pomoc. Bylysmu tez w spozywczaku takim naszym spolem, i nagle Iza mi gdzieś zniknęła, musiałam wyglądać na zagubiona bo pani kasjerka wzięła mnie za rękę i zaprowadzila do koleżanki...no na prawdę niesamowite, a z drugiej strony niezle Cię tutaj obserwują:)
Po wszytskim pozegnalam się z Iza, zyczac jej udanej podrozy, pewnie się jeszcze zobaczymy, wsiadlam do lokalngo busa, pokazując na mapie gdzie chce wysiasiasc, bileter kazał mi usiąść wśród lokalnych którzy nie mogli się na mnie napatzec i jak przyszła moja pora uprzejmie mnie poinformował ze jesteśmy-no super milo. Bus tez jest ciekawy, placisz tylko 100 kiat, wsiadasz i wysiadasz w biegu, okna pootwierane bo sto stopni a brak klimy, muza na całego-fajnie:)
Wroilam do domu, jedząc jeszcze po drodze jednego placka bo mega dobre i teraz padam. Dużo dziś załatwiłam jak na pierwszy dzień i właściwe bez spania od 2 dni, bo bus, bo samolot....jutro idę kupić z supon mapę i pojutrze rano jedziemy na plaże do Chaung Tha Beach.
Jestem już spokojna bo wiem ze będzie mi się tutaj podobało, ze zobaczę co mam zobaczyć i ze będę się czuła tutaj dobrze:)
Poszliśmy jeszcze na piwo i tutejsza zupę-wszytsko dobre i tanie i jak w każdym ciepłym kraju życie zaczyna się po zmroku.
Także Jacek na zimę planuj i andamany i birme:))


Shwedagon Paya.




Iza i nasz taksówkarz.












Budki telefoniczne.
Mamona:)
Widok z okna pierwszego hosta.
Moje pierwsze posłanie w Yangon.
Ceglany wieżowiec.
Prysznic.
Tea time in Yangon.

Centrum Yangon.






Deserek.
Szczęśliwa ja:)