poniedziałek, 14 stycznia 2013

California.

Z Indii trafiłam prawie bezpośrednio do Kaliforni. Prawie bo po drodze jakiś samolot się opóźnił, jakiś nie doleciał i dostałam nieplanowane, bonusowe, dodatkowe 36 godzin w Chinach. Teraz pamiętam z tego tyle że bylo zimno, ja byłam bez bagażu, było więcej takich jak ja zagubionych głównie hinduskich rodzin, chińczycy mają śmieszne banknoty, w hotelu jedzenie było do niczego, męskie chińskie fryzury....dziwne!:) no i że przedewszytkim to był długiii lot!
Także grudzień w slonecznej Kaliforni, słonecznej bo niekoniecznie ciepłej...
Huntington beach - słynna plaża surferów.

Tutaj też spotkałam się prawie że po latach:)...znowu z Laćkiem i tak pijąc pycha cementowe szoty, spędzilismy razem sylwestra...rok temu Pushkar, ten rok CA. Jemu też zawdzięczam część poniższych fotek.


Sylwestrowo.
Mmmm pycha domowej roboty lodziki:)

LA.



Wycieczka do Ansa Borrego-piękna pustynia.

Cudownie prosto.
No może jeden zakręt jest.
W usa jest wszystko nawet (sztuczne) słonie.







M&Ms zawsze z nami...takiee dobre.




A to moje od dziś ulubione miejce w ca - Salton lake....cisza tam nie ma sobie równych!













Ciachooo;)))

Ell centrooo niczego.
Coś mniej optymistycznego, ale pasującego do miejsca idealnie.



Królowa hasioka:))))
Urodziny w pięknym towarzystwie!
Dobre i nieplanowane spotkanie Natalia, Maciek i ja.
LA downtown....czyli miasto widmo...pusto i cicho.
Walt Disney Hall.
Pasadeena.
Sajgonki wieczór-pycha! (przepis prosto z Sajgonu:))
Urodzinowe prezenty, wciąż cieszą me oko!!!:)



Super było się spotkać!

Jak na wycieczkę z Maćkiem przystało-pierwsza atrakcja słynne szarlotki.
No do dogoniłam teraźniejszość:)
Za miesiąc Bangladesz, czyli powrót do Azji. Po nim....wielka niespodzinka dla mnie samej-Afryka-nigdy mnie tam nie ciągnęło, no ale w końcu Indie też nigdy nie były w moim top 10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz