wtorek, 26 marca 2013

RAJ - czyli ANDAMANY

Trochę się ostatnio opieprzałam-wiem! Ale już na chwilę jestem i postaram sie nadrobić zaległości, a się działo!!:))

16 lutego wyladowalam w końcu w Channai lub jak kto woli Madras lub Tamil- w Indiach żeby było łatwiej jedno i to samo miasto potrafi mieć trzy nazwy...:)
Droga/niebo ze stanów była długa...zaczęłam 14 lutego. Pierwszy nieplanowanym przystanek w japoni, samolot musiał ladowac żeby napełnić bak(?!)dla mnie spoko zaliczylam Japonię!!! I grające kible i miliony gadżetów na lotnisku:) kolejny przystanek w Singapurze-dłuższy bo 7 godzin. Lotnisko tak jak czytałam mieści sie w czołówce tych najlepszych...co prawda nie byłam na dachu, bo nie wiedziałam ze jest taka opcja...ale zaliczylam darmowe kino, darmowy internet, wygodne kozetki do drzemania pod palma i relaksujacy las tropikalny.
W końcu wyladowalam w Indiach!!! Ktoś może powiedzieć znowu Indie, znowu to samo...dlaczego?! Otoz tlumacze, Dla mnie nie to nigdy nie jest to samo, za każdym razem jest inaczej, każda cześć tego kraju pozwala mi poznać nowych ludzi, posmakowac czegoś nowego, doświadczyć i tak dalej...jedno jest to samo-przy pierwszym wdechu powietrza po ladowaniu czuje to samo- radość ze znowu tu jestem- w kraju w którym powietrze pachnie i smakuje inaczej!:)

Na lotnisku czekał juz na mnie host, przyjechał mnie odebrać suzuki maruti- popularna marka tutaj- jak miło ze ktoś na mnie czeka!! Tym bardziej ze na zew wilgotnosc 90% temp 30st. Tak wiec Arun stanął na wysokości zadania, wsiedlismy do samochodu i rozmowa potoczyla i rozkrecila sie bardzo szybko. Mieszkał 8 lat w Niemczech, skad zaczął swoje podróże przez Islandie, Mongolie stopem aż do indi-sam! Super fajna i otwarta osoba z reszta jego profil na CS mowi sam za siebie, ma tam nawet zdjęcie jak jechał stopem przez mszane dolna:) aktualnie mieszka z rodzicami. Sam wrócił do indi tydzień temu i w tym czasie przekonał rodziców do przygarniecia mnie. W Indiach jest to super niepopularne i niekomfrtowe dla starszych pokoleń żeby zaakaceptowac stan rzeczy jakim jest CS- w sensie przyjęcie do domu kogoś obcego i do tego sama dziewczynę. Tak wiec jak i dla nich tak i dla mnie był to pierwszy raz w takiej sytuacji. Ale myśle ze dla obu stron całe dwa dni które spędziliśmy razem były przeurocze. Rodzice aruna są lekarzami, sami dużo podróżowali i nawet mieszkali w nigeri przez 10 lat, bardzo ciekawe osoby. Mieszkanie maja piekne, duze, jasne i przestronne. dostalam swoj pokoj z łóżkiem, byla woda i okna, a to wazne:)) z ostatniego doswiadczenia w delhi wiem ze zycie w "norze" sprawdza sie na 3 dni, pozniej juz tylko depresja...
na dzień dobry przyjęli mnie pysznym posilkiem- domowa dosa mmmm- przy którym mama opowiadała mi o życiu w Afryce, swojej lekarskiej praktyce w Indiach i o tym jak była klasyczna tancerka. Jak i o tym jak wstaje codziennie o 5 rano modli sie, rysuje nowy szlaczek:) kreda przed drzwiami, żeby zaprosić na nowy dzień przyjazne boginie do domu. Po południu drzemka, bo znowu zmiana czasu. wieczorem kolejne ciekawostki o wszystkich przyprawach i ich znaczeniu dla naszego zdrowia. Na prawdę nie ma nic lepszego niż CS!:) mieszkanie nawet dwa dni z prawdziwa hindu rodzina jest doświadczeniem niesamowitym!!! Możliwość bycia przy tym jak spedzja swój dzień, słuchania rożnych ciekawych opowieści, branie udziału w przyrządzania posiłków- extra!!:)
wieczorem wyslismy z arunem na CS spotkanie, moje o dziwo pierwsze. Spotkaliśmy sie z grupa 15 osób nad morzem. Chennai jest portowym miastem pełnym rybakow. Także plaża wyglada niesamowicie, rybacy mieszkają na niej w namiotach/slumsach. Wczesnym ranem/ dla mnie nocą wypływają na zatoke bengalska na połów. Ze świtem wracają na lad, montuja targ rybny i w ciagu kilku godzin wysprzedaja wszytko co zlowili...i tak mija kolejny i kolejny dzień.
My byliśmy nad morzem późnym wieczorem wiec akurat na tle ciemno granatowego nieba przygotowywali sieci na kolejny połów. Na plazowa kolacje zjadlam hmm co to było...jakby olbrzymia rzodkiew. Przez olbrzymia ma na myśli jak pień drzewa szeroka i długa. Właściciel twierdził ze jest to słodki ziemniak, który rośnie tylko raz na 20 lat. Serwuje go scinajac od góry cienki plat, polany sokiem z cytryny i posypany cukrem. Pyszny, chrupiacy i prawdopodobnie zdrowy rarytas!:)
Spotkanie CS wypadło tak dobrze ze na niedziele Umówiliśmy sie znowu, żeby wybrać sie na wycieczkę poza miasto. Ktoś załatwił samochód, ktoś ustawił spotkanie i oto w niedziele ja i 4 Hindusów jedziemy 70 km poza miasto zobaczyć najstarsza postawiona nad morzem świątynie! Miejsce super bo lokalne, plaża i cała droga tam- piękna bo nadmorska. Świątyń tam doznalismy kilka starych, starszych, wykutuch w skale lub w jednej bryle skalnej....Jednym słowem piękny dzień.
Wieczorem nam nie bylo dosc, wiec poszłam z arunem do okolicznej tez najstarszej świątyni koło domu. Piękne miejsce palmy, świece. Świątynie dla pomyślności trzeba obejść 3 razy, tez tak zrobiliśmy.

Także pierwszy weekend w Indiach udany. Rzecz jasna dowiedziałam sie ze Tamil, czyli stan którego stolica jest Chenai jest najlepszy i najładniejszy, posiada tez najstarsze świątynie;) chyba w każdym stanie juz to usłyszałam:) w poniedziałek rano pozegnalam sie i taxowka pojechałam na lotnisko. Kierowca taxowki był jakis dziwny...jechał cala droge 30 km /h i biegi zmieniał tak ze chyba prawko dostał wczoraj:) musieliśmy tez zatrzymać sie żeby dotankowac!:)
Na lotnisku w tłumie wypatrzylam Jacka!:) przyleciał i od dziś przez miesiąc będziemy jeździć razem. Planu brak i poki co obsuwa, bo Mojego samolotu na andamany wciąż nie ma...a Jacek juz poleciał. Siedzę wiec i czekam ale miłe linie spicejet za obsuwe poczestowaly nas kanapakmi i kawa...miło, chociaż milej byłoby byc w samolocie!:)
Jeszcze 4 dni temu byłam w stanach, teraz siedzę w południowych Indiach i nie wiem co bedzie za 4 godziny...fajnie!:) a myślałam ze sie juz odzwyczailam od tego stanu rzeczy, ze zapomniałam i ze bedzie mnie to męczyć...nic z tych rzeczy!- jest super!:)))

Jejjj andamany. To już moje drugie lądowanie tutaj....wracają wspomnienia i aaa jak czas szybko leci! 

Jacek juz na mnie czekał...przy ladowaniu mozna zobaczyc jak ludzie mieszkaja w namiotach zaraz przy pasie startowym....hmmm....razem ze mną przyleciało troche turystów...za dużo...w samolocie siedzialam obok pana który pracuje dla departamentu lasów na wyspach, opowiadał jak dba o lasy i jak w latach '40 port Blair był więzieniem dla mężczyzn, a wyspa obok dla kobiet.
Pierwsza riksza z lotniska zabrała nas prosto do portu, chociaż rikszarz zapieral sie ze kasy juz zamknięte, wparzylismy tam na Ost 5 minut...zabrakło kolejnych dwóch żeby kupić bilety, ale i tak na dziś juz nic nie było....dziwne ostatnio plynelam nocnym promem na małe andamany...wszytko sie tu zmienia:) No dobra to potrzebujemy jakis nocleg. Jacek cos znał wiec poprosimy tam...rikszarz na to: hotel nasz zamknięty, właściciel wczoraj był aresztowany....ale zna inne hotele....chłopak z wyobraźnia:)) pomimo tego poprosimy do naszego hotelu...co sie okazuje-działa!! Magia:)) także pierwszy kontakt Jacka z Indiami...średni dzięki panu: aaaaa oszukam was (nie wiem po co) No ale nic. Pokój mamy, idziemy na miasto zjeść i takie tam.
Port Blair to małe miasteczko, jedna główna ulica, mały targ, portowy deptak i dużo wzgórz.
Po dobrej kolacji wracamy do naszej komnaty, prysznic i po 20 juz spimy...jutro pomyśli sie co dalej.

Budze sie o 5.30 wciąż ta zmiana czasu, ale fajnie bo dzień długi! Prysznic, na śniadanie roztopiona czekolada od mamy:) opuszczamy pokój około 7 rano i idziemy do portu po bilety gdzie kasy otwierają o 9. Juz o 8 jest tam kolejka jak niewiem, przynajmniej 40 osob, lokalni przeciskaja sie dla zabawy. 8.30 otwierają budynek....tłum zaczyna biec...No bez sensu...zaczynaja ustawiać sie przy kasach, kasowa policja z kijami pilnuje pozadku ze nie było buly....No na prawdę kosmos, albo poprostu zwykły poranek w Indiach. Bilet jednak udaje mi sie kupić całkiem szybko w kolejce dla kobiet. Mamy na dziś na wyspę havlock-najbardziej populrna destynacja, nie jest to nasze marzenie ale innych nie było, a tu trzeba bac co dają:) do promu mamy czas wiec na śniadanie kupujemy lokalne przysmaki i udaje nam sie trafić na kulki które są jak nasze paczki, nawet lepsze bo nie takie słodkie i nie takie słodkie. Na targu kupujemy jeszcze jakieś placki z pacia z wielkiego gara za 20 rs, które jemy na środku drogi. Najedzeni idziemy jeszcze na spacer na port Blair promenade:)
Kilka godz pozniej lądujemy sie na stateku. Wszytko kulturalnie, stateczek nieduży, sami turyści...inaczej niż w drodze na małe andamany. Rejs trwa jakieś 3 godz. Poznajemy w tym czasie kilku Polaków...spoko reszta turystów to jakby sami izraelczycy. Pod podkładem nawet całkiem przyjemnie, na pokładzie patelnia i głośno....lądujemy na wyspie, znowu wypełniamy jakieś papiery, dzip zabiera nas na poszukiwanie domku....jak mówiłam havlock jest najbardziej turystyczna wyspa przez to ze jest dość blisko od głównego portu, ma piękne plaże - bardzo piękne, do tego rafa kolarowa, No i pewnie sama wyspa tez jest ładna:) w związku z powyższym znalezienie chatki dla 5 osób-jesteśmy w większej polskiej grupie-było bardzo ciężkie. Właściwie nic nie było wolnego, ale w mysl ze zawsze sie cos znajdzie szukaliśmy dalej. I w końcu sie udało, co prawda chatka na plazy nie jest. Resort nazywa sie dzungle...wiec wiadomo....w domku mrowki i inne takie, ale bierzemy. Jakies 36 zl za pokoj. Podobno do plazy 1 km, pozniej okazuje sie ze tak z 5...No ale i tak bierzemy motor i nie mamy zamiaru spędzić tutaj wiecej niż 3 dni.
Wieczorem jemy jeszcze na kolacje z nowymi znajomymi którzy podróżują duzooooo, opowiadają nam o wszytkim podczas gdy czekamy na nasze zamówienie....2 godz!!!! Indie!:)))
Wymeczona oczekiwaniem na jedzenie i całym dniem bunkruje sie pod moskitiera i zasypiam jak zabita.


Tak właśnie spędza sie czas na Havlocku:)

Kolory nieoszukane!



Część zdjęć ręki Grzegorza-dzięki!!:)

A za tą ścianą roślin tylko dżungla.

To właśnie te kwiaty, które pachniały jak szalone!!!

Napotkane w dżungli słonie!:)
Sobie szły i jadły:)





Oko w oko.




Hehehe ciężka praca celnika na Andamanowej granicy.
Port Blair.
Ambasador taxi.
Samym środkiem szła!!!!
Tu koniecznie Pani chciała fotke ze mną pod Gandim.
Ja w kolejce po bilet.
Ostatnie zakupy przed promem.
Zawsze się na coś czeka-tym razem na prom.
Mają tu małe pączki!! serio raj!
Nasz pierwszy transport do raju.
Nasza pierwsza toaleta domkowa. Mniejszy raj:)

Dzien trzeci, albo nie wiem który. Kolejny dzień organizacji. Nasza chatka w ciagu dnia wyglada lepiej, ale wciąż do plazy daleko, wiec postanawiamy wypożyczyć motory. Okazuje sie ze mieszkamy w górach, wiec stopem, na pace do miasta. Co nie jest zle, bo zawsze jak sie ląduje na wyspie to zycie toczy sie w około plazy, a tym razem możemy docenić zycie i widoki wew wyspy. Po jajecznym śniadaniu mamy skuter, wiec wolność!! Wyspa jest faktycznie przepiekna, jak z pocztówki! Jedziemy kupić bilety na kolejny prom za kilka dni, żeby mieć pewność ze nie utknelismy tutaj na dobre. Piękno pięknem ale organizacja musi byc:) pozatym przez to ze tutaj tyle turystów, czego właściwie sie nie odczuwa ani u nas w górach ani na plazy, to jednak w szczycie sezonu cieżko cokolwiek wynająć czy załatwić. Kupno biletu tym razem było wyjątkowo proste, za dwa dni płyniemy na long island, która jak czytałam ma dać nam smak robinson crouize life style...zobaczymy. Poki co mamy tutaj dwa dni na blakanie sie po plażach, zajadanie lokalnymi smakołykami i tak dalej...:)
Wlasnie leze na plazy...jest idealnie. Ciepło w sam raz, rano snorklowalam z kolorowymi rybkami, lasy mangrowe obcykane. Zdjęcia i wspomnienia bedą przepiękne, bo nie ma nic lepszego niż powolne zycie na wyspie...
Jest tu troche turystów wiec jest tez internet ale za prawie 300rs za godzinę, normalnie godzina kosztuje około 20rs...wiec nie wiem kiedy sie podziele tym wszytkim z wami....

Tego samego dnia odkrylismy super jedzenie w "restauracji" u miłego lokalnego pana. Cieciorka z cebulka i chilli...mmmm!!! Zgubilam i znalazłam, na całe szczęście!!!, plecak. Wieczorem pojechałam na plaże gdzie obudził sie mój romantyzm:) Jest tutaj taka plaża numer 7, podobno najpiękniejsza plaża swiata. No może tak być-zdecydowanie tak! Pojechałam tam po zachodzie slońca....na początku myśle hmm plaża jak każda inna....ale z każdym krokiem jakoś coraz bardziej nabierala wiecej i wiecej uroku. Księżyc świecil jak latarnia, do tego gwiazdy,plaża szeroka w kształcie polksiezyca, która zamykala ściana dżungli, pusta, piasek biały odbijajcy sie w ksiezycowym świetle, idealne gładkie fale....z każdym krokiem przekonywalam sie ze na prawdę na takiej pięknej plazy jeszcze nie byłam, a na pewno nie nocą... I teraz....gdzieś tam po środku pod dżungla tla sie pochodnie....ciekawośc pociągneła mnie w tamtym kierunku...a tam wbite w koleczko kilka pochodzi w piasek, w środku stolik nakryty białym obrusem...ksiezyc swieci jak glupi....no i  zakochana(najpewniej) para je kolacje!!!! jednym słowem najbardziej romantyczna kolacja swiata! sam widok był przeromantyczny hahaha
Na prawde ta sceneria spowodowala ze uzmyslowilam sobie ze Nie widziałam nic bardziej romantycznego w życiu...ehh, no i że chyba trochę im przeszkadzam:)....Jacek śmiał sie ze mam sie napatrzec, bo wiadomo....

Nasz pierwszy domek z zew.
Drogi na wyspach.
Pierwszy stop do miasta:)
Aaaaaaaaaaaa szaleństwo piękna!
Lubię:)







Piesio:)

Dobre kolory, co?
Co by tu zamówić....
Mmmm pycha cieciorka na gazecie:)

Wieś na wyspie.

Dzieci wracają ze szkoly.





Drzwi do dżungli.



Wieczorny targ.



Nic juz nie powiem, bo samej mi szkoda, że juz mnie tam nie ma!
Taaa plaża numer siedem na havlock jest najpiękniejsza plaża swiata!! Lazur, idealnie czysta i jakby miekka woda, zieleń, ciepło....aaaa szaleństwo jak tu jest ładnie!! Do tego drzewa, które rosną na brzegu dają kwiaty pachnące tak pięknie, ze aż jest to niemożliwe!!! Każda kolejna plaża w tym dniu była taka se...a jak widać na zdjęciach tez były całkiem dobre. Do plazy elefanta trzeba dojsc przez dzungle, wilgotnosc ze ufff ale ta dzika zielen!!! Plaża z rafa taka, jakiej w życiu nie widzialm, piękna głęboka, kolorowe ryby pływające z tobą...czad!:) do tego na brzegu slonie...sesja odbyła sie słuszna w związku z tym:)
Jutro long island promem o 8.45-wlasnie doczytalam ze trzeba tam wziąsc ze sobą nawet jedzenie bo nic nie ma...!!:)) bedzie extra!:)


I znowu ten sam dylemat, co by tu zjeść.


Słonie, słonie dużo słoni!




Na long island dostaliśmy sie promem z havlock za jakieś 300 rs. Z kupnem biletu nie było problemu. 2 godziny i jesteśmy na miejscu. Z portu trzeba dojść na piechotę, jakieś 10 minut do blue planet. Fajne domki za 300 rs. Mini ośrodek wybudowany wokol starego drzewa w środku dżungli. Bardzo przyjemna atmosfera chociaz pan wlasciciel liczy za wszytko i chyba dzieki temu trzepie wyspa:) Nie ma opcji żeby spać na plazy. Zabronione...ale w sumie tyle tu robakow, jaszczurek, sa tez krokodyle....moze dobze ze zabronione. Nie ma tez opcji zeby z rybakiem udac sie na pobliskie wyspy, policja nie pozwala. jedyny dostepny kuter nalezy do pana od domkow ktory sobie dobrze liczy za mini rejsik.
Wyspa piękna, ale zupełnie inne niż havlock czy małe andamany. Sama dżungla przez która nie ma opcji żeby sie przebić bez maczety-robi taaakie wrażenie:) We wsi 3 drogi, należy trzymać sie wymalowanych strzalek na drodze, żeby dojść albo do marketu, albo na plaże, albo oddalana o 6 km zatoke. Taka gra w podchody. Chaty tutaj albo opuszczone, albo spalone, albo zamieszkałe przez tutejszych rybakow. Glownie wybudowane z roznych skrawkow blachy falistej...hmm dlaczego nie wyplecione z wikliny jak nasze domki w blue planet?! Rafa wokol wyspy boska, 3 kroki od brzegu także można spędzić w wodzie kilka godzin. Co prawda podczas odplywu robi sie bagienko....ale Można tez przejść sie na ta dalsza zatoke przez dzungle- co zrobiliśmy. Spacer długi, wilgotny ale przyjemny, zwłaszcza ostatnia cześć plaża. Sama plaża jeszcze ładniejsze niż plaża numer 7 na havlocku. Istny raj na brzegu las palmowy, wokol nikogo, w oddali las mangrowy, woda czystsza niż w basenie, piaseczek, muszle...nic tylko zostać tam na zawsze! Wieczorem przyplynela tam jakaś lodeczka, która wzięła nas spowrotem do domu- jak pozniej sie okazalo nie za darmo. Do tego w oczekiwaniu na odplyniecie pogryzly nas pchly piaskowe, te same co na malych andamanach, wiec tradu i swedzenia ciag dalszy!!aaaaa najpierw czerwone kropki, dzien pozniej bable, dzien pozniej wiecej i wiecej babli z ropa...taaa....swedzi!!! podobno glinka na to pomaga wiec siedze teraz cala w kropach.
W centrum:) jest kilka spozywczakow sprzedających banany, pomidory, imbir. Dwa bary z przemila obsługa i pysznym imbirowym czajem. W centrum tego wszystkiego wielkie pole, które służy krowa, osiolkom do biegania i wyryczenia sie, a loklanym do gry w krykieta. Ludność tutaj jest przemila, każdy sie uśmiecha, macha, pozdrawia i chętnie pozuje do zdjęć. Klimat rewelacyjny!!! Statki stad płyną codziennie do port Blair. Nie ma kasy ani nic, poprostu wsiadasz na statek.
Wyspa raj! dziko, idealnie! Ale tak na dwa dni:) bo aż razi idealnosc tego miejsca;)
Tak na prawdę musimy zacząć wracać do port Blair bo samolot....a zostalalym tutaj na zawsze bez zastnowienia...może tak kiedyś zrobię;)


Raju ciąg dalszy.
 :)ja
 :) nie ja.
Takie samo mam zdjęcie, z tych samych wysp z zeszlego roku!!:))

Prom nie do Bombaju.


Hihihih.
Ciekawostka...z takiego owocu, jabłkoPodobnego wyrastają orzeszki nerkowca. Właściwie orzeszek jest zaszuszoną na słońcu łodyżką tego owocu....niezłe co.
A tak smakuje sam owoc...cierpko-dziwnie:)

Nasz dom, pod drzewem.
Kózki.

Poranek na wsi.

Krowa i kura-jakby ktoś nie rozpoznawał.

Spacer przez dżungle na piękna plaże.
In da dzangle jeeee...



Lallllaaa tak było:)
Pomidorowy salad zrobiony przez chłopaków.


Pycha....



No wstań i weź zrob tą fotkę, będzie ładna! - i jest ładna!:)





Taka wieś.
Takie drzewa.
Takie owoce bananowca.
 I taaakie lilie....


Wszędzie gramy w krykieta.
Znowu czekanie jakieś....

Nasza wiklinowa chatka in'n'out.

Prańsko.


Marina na Long Island.
Osioł co biegał po wiosce i krzyczał i zeżarl mi pierścionek-prawie!!!

Ooooo ten dom bym chciałą, dodałabym sćiany i byłoby ok.....wróce tam do niego.
Chata szamana.
Kurniki.
Taki dziadek se siedział, a my go obcykaliśmy.

Zobacz jak ładnie wyszłaś.

Zbijanie z drzewa mango na deser.

Już mniej fajna chata.
 A w takim łajnie rosly te piękne lilie.
A na kolacje ryba gigant.



Wczoraj wieczorem nowi znajomi, którzy po wyspach wybierają sie na północ indi zamieszali nam w głowach ze może my tak z nimi....a pozniej bangladesz hmmm, wiec aktualnie myślimy, ale ze do myślenia potrzebny tu jest internet, bo kto wie jak jeżdżą tu pociągi i jakie są połączenia, wiec myślenie przelozylismy na pozniej.


Ja pogryziona.
Znowu czekanie tym razem w lux poczekalni.

Z long island wyplynelismy o 14.00 w kierunku port Blair. Po drodze na havlock wysiedli nasi znajomi, ale jesteśmy umowieni na dworcu w kalkucie za kilka dni. My po 4 godzinach wyladowalismy w port Blair. Myśleliśmy ze może bilet który mamy obejmował kurs tam i spowrotem, bo nikt nas nie kasowal przy powrocie. Jednak w Indiach wszytko możliwe i przy wysiadaniu całego tego stada ludzi, pan stoi w drzwiach i sprowadza bilety, jak nie masz to druczki, bileciki, płacenie- robią tym niezle zamieszanie i długa kolejkę do wyjścia, a pod podkładem przyjemnie czy chłodno nawet nocą nie jest.
Pierwszy, drugi, trzeci hotel pełny, czwarty w którym spalam rok temu ma pokój dla nas. W takim wypasie jeszcze nie spalismy. Za 30 zł duży pokój, ciepła woda!!!, jest upał-wiem, ale pranie lepiej działa w ciepłej wodzie!:), porządny wentylator, a nawet stolik i haczyki:) wieczorem idziemy jeszcze na internet poszukać spania w kalkucie na CS. Zjeść- i tu trafiamy na super gar kuchnie. Same krzesła, bo jesz na kolanach pyszne nudle z warzywami i jajem za 25 rs. Wieczorem padamy....ja zwłaszcza, chyba te piesze wycieczki z plecakiem mnie zmeczyly. Bo na long island można było wziąsc sobie tragarza za 50 rs czyli 3 zł do portu, ale jakoś zrezygnowalismy....oszczędności:)
Rano był plan żeby popłynąć na pobliską ross island, ale jakoś tak wyszło ze znaleźliśmy sie na dworcu autobusowym i wsiedlismy do busa jadącego na Wandoor beach. Polecam!!!! Bilet 20 rs. Jedziesz przez piękna dzungle, mini wioski i miasteczka, bo główny andaman jest sporo wyspa. No pięknie. Samo port Blair nie zachwyca jakoś szczególnie, ale wystarczy odjechac pol godz od miasta i znowu raj. Plaża jak zwykle taka ze w głowie sie nie mieści ze może byc tak idealnie. Korzenie drzew na brzegu, piękne kwiaty, gdzie nie spojrzysz mini wysepki, rafa. Jest tu jeden resort sea princes sie nazywa. Kilka domków tuż na plazy pod palmami, plaża marzenie i zero ludzi. Wrócę tutaj!!!
Co do Bangladeszu i himalajow...wciąż nie wiemy.:.ale jest rajsko!:)




 Różowy-jak zwykle-pokoj w Port Blair- ten z haczykami:)
 Wytworna kolacja w knajpie bez stołów, bo przecież po co one, skoro można jeść na kolanach....Na śniadanie natomiast stoły były....ciekawe.
Wytworny bus.

Wytworna ja, sobie jadę....
....na wytworną plażę:)))




Wycieczka dziś do Wandoor- strzał w dziesiątkę!! Za 40 rs w dwie strony widoki takie ze bym sie nie spodziewała ze na głównej wyspie tez jest tak super. Następnym razem należy na ta wyspę poświęcić wiecej czasu, bo na prawdę warto!!! Na Wandoor tez dobrze wybrać sie autobusem o 9.00 rano, bo popołudniu odpływ jest tak duży ze widoki sie zmieniają nie do poznania. No kolejny super dzień. Kupiłam sobie tez masc na te dziady co mnie pozarly, mam nadzieje ze pomoże bo aaaa wszytko swedzi!!


---------------------------------------------
Koniec andamanow:( dzis wracamy na lad do kalkuty. Było bosko...wieczorna kąpiel na havlock, piesze wędrówki przez dzungle, jazdę skuterkiem i późno nocny spacer po idealnej plazy-zapamiętam na zawsze. Chociaż jak mowi tybetanskie powiedzenie: szczęście to dobre zdrowie i zła pamięć:), No ale cieżko zapomnieć raj!!! Blue planet w którym spalismy na long island był jak wycięty z raju. Wiklinowe domki, posłanie na materacu, drewniany stolik, łazienki pod gołym niebem, hamaczek pod dachem....mmmm nic wiecej do szczescia potrzebne nie jest!!...a wczorajsza wycieczka lokalnym autobusem bez okien przed siebie przez wioski i pojedyncze domki w dżungli, za oknem kolorowe łódki, soczysta zieleń, zapach ognisk, kwiatów, przypraw...kobiety w autobusie ubrane w zielono złote sari które błyszczy sie na słońcu przepięknie, do tego złote kolczyki z lancuszkiem dookoła ucha, bransoletki białe jakby z masy perlowej do tego zielone i złote, ciemna karnacja, pięknie upleciony warkocz, każda sie uśmiecha.....dobre te Indie!!!:)
Teraz jest koło 12.00 za 2 godziny mam ladowac w kalkucie, jeszcze tam nie byłam, ale jestem w stanie sobie wyobrazić ten pierdolnik zwłaszcza po cichych wyspiarskich dniach...ale mamy coucha!! Dla Jacka to bedzie pierwsze CS doświadczenie - mam nadzieje ze wybrałam dobrze. Nasz host mieszka z cała rodzina w domu gdzies w pn części kalkuty, brzmi dobrze! Jak tylko go odnajdziemy jedziemy szukać info jak dostać sie do Bangladeszu!



Znowu zloty, błyszczący sie na sloncu ambasador.
Przejażdżka taxówką.
A tak się tutaj przechodzi przez ulicę.....walka....:)
New Market-Kalkuta.

Kalkuta super! Na podstawie opini innych pzygotowywalam sie na najgorsze czyli kupę śmieci i smród. A tu wyzamiatane, jakby uporządkowane....
Z lotniska wzięliśmy pre paid Taxi, które zawiozło nas szybko do nowego domku. Pre paid Taxi czyli system taxowek na uczciwego w Indiach. Najpierw idziesz do budki i mówisz gdzie chcesz jechać, tam dostajesz druczek numer jeden, pozniej idziesz do drugiej budki w której płacisz i dostajesz drugi druczek, ktoś go zabiera i prowadzi cie do taxowki, kierowca podpisuje sie na druczku, odpala samochód kabelkami na iskre(?!) chyba maja tak stare te ambasadory ze juz dawno pogubili kluczyki:) ale ok jedziemy ....jak tylko kierowca sie dopyta jak trafić do wskazanej destynacji.
Jadąc ta taxowka Ambasadorem na wypasie:) czuje sie jak kolonizator:) wiatr wieje, my cisniemy, wygodne kanapy...brudno jak nie wiem....:)

Host Avik i ja.
Nasz pokój pełen szaf.




 Mechanik wszytko naprawię.
Ambasada Bangladeszu.
Czajjjjjjjj.
Victoria memorial.
Pan fryzjer.

Coś po drodze.

Maszyny do pisania w Indiach wciąz na topie.
Brudne stopy po całym dniu łażenia. Właściwie to malo powiedziane, że brudne.....czorne milion!:)

Avik nasz host juz na nas czekał przed pięknym domem wybudowanym jeszcze przez jego dziadka. Rodzina Avika pochodzi z Czesci bangladeskiej. Po oddzieleniu Bangladeszu od indi w latach '70 musieli sie wyniesc z powodów religijnych. Muzułmanie nie tolerowali hindusów, wiec zostawili wszytko i osiedlili sie na nowo w kalkucie. Dom jest duży, przestronny, mamy swój pokój. Rodzice Avika przesypmatyczni, panuje bardzo rodzinna i miła atmosfera. Jacek i ja super zadowoleni.
Po wspólnym posiłku pojechaliśmy do części turystycznej kalkuty czyli na Sudder str. w nadziei ze czegoś sie tam dowiemy o wiZie do bangla...


Avik, mama i Jacek.

Mieszkamy teraz w Lake town, stamtąd lokalny autobus, metro i jesteśmy! Niczego sie nie dowiedzieliśmy, oprócz tego ze z wiza nie ma problemu, trzeba tylko iść do ambasady. Hellooo;)))
Poki co kalkuta wciaz czysta i nienatarczywa. Wszędzie jedzenie, golibrody, szewcy, sklepiki ze wszytkim i niczym. Metro nie takie wypasne jak w delhi ale działa i tanie. W autobus wsiadasz w biegu i krzyczac upewniasz sie gdzie jedziesz. Pan bilet umiejętnie wskakuje i wyskakuje z autobusu w ruchu, krzyczac kierunek jazdy, ustawiając pasażerów w busie, sprzedając bilety, wydaje resztę-działa perfekcyjnie! napatrzec sie nie można, ze żaden bilon czy banknot mu nie ucieka....a autobus nabity i pędzi, trabiac jak oszalaly.
W pierwszy dzień nic nie zalatwilismy, oprócz rozeznania sie na mieście i dojścia do wniosku ze poruszanie się wychodzi nam doskonale:)
No i to był dzień w którym rano była riksza na lotnisko, pozniej samolot, pozniej Taxi, pozniej bus, metro i znowu metro i bus...łódki nam tylko i czolgu zabrakło do zestawu pojazdów:)




Rano budzimy sie, jemy wspólnie z cała rodzina śniadanie. Widzę ze w nocy dojechał jeszcE jeden gość z Francji. Śpi jak zabity w jednym z wielu łóżek. Na śniadanie bengalskie przysmaki, tak jak wczoraj na lunch. Pyszne warzywa, cos na słodko, ryż i nawet tort urodzinowy mamy hosta, bo wczoraj swietowala.
Ok szukamy ambasady....po godzinie udało sie! Jest 2 stacje metra za sudder str. Dluga kolejka ludzi, ale okazuje sie ze do naszego okienka zero ludzi. Xera paszportu i wizy juz mamy, wiec tylko wypełnić wniosek i gotowe. Oczywiście miałam tysiąc pytań jak np. Gdzie są jakie przejścia graniczne i czy działają, czy na pewno możemy wrócić do indi bez odczekania tych 2 miesięcy, które są wspomniane na naszej india wizie...pan w okienku tylko kiwal głowa...nic nie wiem, może tak bedzie lepiej dla mnie:) Ale przyjął wnioski i powiedział ze na następny dzień o 17.00 wizy bedą do odbioru. Koszt 17 dol. Za kolejne 17 dol do odbioru dziś...my po taniosci, wiec poczekamy! Odkłada nasze wnioski i paszporty na wysoki stos według mnie niezorganizowanych innych papierów!! Groźnie to wyglada. Także o 9.00 rano złożyliśmy wnioski i kolejnego dnia wiza do odbioru- dobrze. Taniej tez niż wyczytałam w internecie i chyba da sie wjechać gdzie sie chce- trzeba tylko port wjazdu i wyjazdu zaznaczyć na wniosku. Przyjmowanie wniosków od 9-11.00. Zapłata za wizę natomiast możliwa jest dopiero o 11.30(?!)wiec siedzimy i czekamy żeby zapłacic...jakby nie mogli pracować równocześnie....
Plan jest taki ze jutro o 17 odbierzemy wizy i paszporty i od razu na dworzec spotkać sie z naszymi znajomymi, kupić wspólnie bilety na północ, plus Moj do delhi na pozniej, bo dziś bez paszportu go nie kupie:/ i od razu jutro na noc jechać do...zimna:) kierunek Siliguri. do Bangladeszu chcemy wjechać od północy i zjechać busem na samo południe, pozniej w bok spowrotem do kalkuty...zobaczymy jak sie to uda. Brak jakichkolwiek informacji powoduje ze nie myślimy o tym wszytkim za dużo, bo poprostu zobaczymy jak sie uda:) podróżując we dwójkę takie podejście do spraw zazwyczaj wychodzi najlepiej.
Ale fajnie miały byc tylko wyspy i bangaldesz a tu jeszcze zobaczymy mont everest i sikkim stan w którym można zjeść przysmaki z jaka!:)



Ja i mlody francuz podróżnik.
Dzień piękności.

Wczoraj był dzień pod tytułem góra dol, góra dol.
Mianowicie udało nam sie rano łatwo załatwić wizę. Doczekaliśmy sie momentu płacenia, który odbył sie w obecności pani konsul, która przy okazji zrobiła z nami krótki wywiad po co i czemu do bangla. Okazało sie ze Polacy w ogóle maja jedna z tanszych wiz do bangla-jeden z niewielu miłych akcentów posiadania polskiego pasportu...;) No i poszliśmy na zakupy biletowe. Aaaa bo postanowiliśmy zmienić plany i przed bagnla pojechac jeszcze w góry! Jak juz dotarliśmy na miejsce, zwiedzających po drodze kilka ciekawych miejsc. To miasto, a przynajmniej jego kolonialna cześć jest pełna otwartych przestrzeni, kolonialnych olbrzymich budynków, parków...No pięknie! Okolica w której jest biuro sprzedaży biletow dla turystów mieści sie obok sadu najwyższego...tam ludzi jak stonki, pełno maszynopisarzy/typistow...niewiem....przepisujacych podania, zeznania, wszytko....praca wre. Adwokaci ubrani w czarne togi z białym zabotem, sklepiki ze wszytkimi książkami dotyczącymi prawa i zasad, pełno przejść, korytarzy, mostów i tuneli-jakby taki Hogwarth:)
Z tymi biletami w kalkucie jest tak, ze turyści mogą je zakupić tylko w jednym miejscu zwanym fairly place i nie jest to na dworcu...jakby podpowiadala logika:) biuro miłe i przyjemne, ale czynne od 10.00 do tylko 17.00 i bez paszportu nic nie załatwisz....wiec dol bo paszporty jutro możemy odebrać o 17.00 w innej części miasta...wiec co będziemy musieli tu siedzieć dzień dłużej?! Nie!!! Załamani siadamy na kanapy żeby pomyśleć....po chwili pan nam podpowiada ze obok możemy tez kupić bilety i to bez pasportu! Idziemy obok. Znowu gora. Tam faktycznie są sie kupić bez pasportu ale nie z turystycznej puli, tylko z tej dla wszytkich, czyli pierwszy dostępny termin za kilka tygodni...znowu dol. Ja kupuje tylko bilet dla siebie na za kilka tygodni do delhi. Idziemy sie poszwedac po mieście z myślą, ze trudno. Czasem napotykasz ścianę i nie ma co w nią walić głowa...lepiej sie poddać. Myślimy o tym żeby wsiąść do pociągu na gapę...przecież inni to robia...hmmm.szwedamy sie na prawo i lewo. W kalkucie jest dużo kas biletowych rozsypanych po całym mieście...dla ułatwienia życia pewnie. Nam to życia nie ułatwia bo w tych kasach biletu na jutro nie kupisz nigdy. Tylko w tym jednym miejscu dla turystów jest taka możliwość, tym jednym czynnym do 17.00. Szwedamy sie dalej, aż dochodzimy do jakiejś turystycznej agencji, od niechcenia juz pytam czy maja bilety na jutro- odpowiedz pada ze tak!!:) nie wiem jak i skad i pewnie gdybym była sama to nie kupilabym tych biletów z niewiadomo skad...ale ze jest nas do tego interesu piątka- bez zastanowienia kupujemy 5 biletów. I znowu góra bo to znaczy ze jutro opuszczamy kalkute! I tak wlasnie tu jest, trzeba Lazic i szukać rożnych możliwości, cos zazwyczaj da sie wymyślić.
Uratowani i brudni jak nie wiem co wracamy do domku. Tam miła atmosfera, host zaprasza nas do siebie kiedy ponownie będziemy w kalkucie....czyli za 2 tygodnie:) poki co wszytko układa sie samo i z górki-tak byc powinno i tak w sumie zawsze jest.

W drodze do ambasady Jacek zahaczyl o fryzjera. Wyciął go równo i na krótko nozyczkami, pozniej kazał mu sie nachylic nad zlewem i mycie twarzy, uszu, nosa...spoko tyle ze reczniczek którym go wycieral No pierwszej czystości to raczej nie był. Pozniej zaproponował maskę na nasze spalone andamańskim słońcem twarze. Jacek wziął to i ja!:) najpierw jakaś maz na twarz, super masaż i pozniej nitka dentystyczna jak struna zdzieranie skory hmm ....wszytko super tyle ze na koniec gabka jakaś....nastąpiło scieranie tej skory z twarzy...wiec wszytkie te bakterie które odeszły zostały zastąpione wsytkim tym co żyło w tej gabie...hmmm. No ale masaż twarzy był miły:) dalej w drodze zjedlismy po pysznym lodziku i teraz godzinę juz sterczymy pod ambasada ....pan z czajem w wielkim garncu zawsze sie znajdzie, jest i tu.



Mięsny.
Kible.
Hasiok.
W drodze w góry. Dworzec Kalkuta jeden z kilku.

Mamy wizę!!! Na 15 dni ale mamy, teraz szybko do domu taxa na prysznic i do pociągu. Wszytko udaje nam sie na czas i na dworcu koledzy juz czekają! Znowu razem-fajnie!:) pociąg jak zwykle z obsuwa, ale jakoś kulturalnie, ktoś nawet myje podłogę w pociągu mopem i szprejem!!:)) pogadac pogadac, ubrać sie ciepłej i spać!
Rano sie budze, nie mija 10 min i juz wysiadamy-idealnie!
Przed dworcem zawalone jeepami, odjezdzajacymi w rożnych kierunkach. My najpierw idziemy spowrotem do kas, żeby znajomi mogli kupić bilet powrotny do kalkuty i udaje sie im to bez żadnego problemu, od tak- szok! Pozniej Jacek i ja chcemy gdzies na dworzec żeby kupić bilet do Bangladeszu zanim pojedziemy w tutejsze góry. Wysiadamy w jeepa, który miał  nas zawieźć gdzies na dworzec autobusowy....zawiózł nas do jakiegoś biura...tam dowiaduje sie ze pociągiem do bangla sie nie da, ze busem, który z granicy co noc odjeżdża do stolicy bangla-dhaki, ze tu mam jakis numer pod który rano mam zadzwonić, ze granica stad niedaleko...:z tymi szczatkowymi informacjami ruszamy w góry, z myślą ze pomyśli sie wiecej po tych kilku dniach w himalajach i na żywo pozniej cos na pewno sie uda:)
No to jedziemy do Darjeeling!!! Jeepem z Siriguli za jakieś 400 rs od osoby. Trasa pnie sie w górach, jedyne 100km robimy w jakieś 4 godz. Tutaj ciężarówki mijają sie tak ze na zewnętrznym skrawku opony, milimetr, bo nawet nie milimetry od siebie dochodzi do przejechania obok siebie. Stan drogi mocno srednio sredni, ale caly czas cos sie buduje, jak w Birmie ręcznie, głównie przez kobiety....drogi tutaj spadziste, wiec żeby przyczepność samochodów które jeżdżą tutaj na mocno lysych oponach, była lepsza, w ten gorący asfalt jeden z pracownikow wkłada kamyczek po kamyczku, które wystają ponad powierzchnie drogi i tworzą taka tarke....pozniej jak jedziesz i widzisz jak wiele jest tych kamykow ułożonych ręcznie w drodze....hmmm.... Serpentyny, widoki, małe kolorowe flagi z hindu życzeniami zawieszone na sznurkach, powiewaja na wietrze niosąc podziękowania, modlitwy, życzenia, marzenia....pięknie! Im wyżej tym chłodnej, wiecej chmur.




Darjeeling kolejne piękne kolonialne miasto, które zdobyło swoją popularność dzięki uprawie najlepszej herbaty świata. Pola herbat jak pola ryżowe rozsadzone na stokach jak na pięknych tarasach.
Miasto dość duże i ze wszytkim, banki, ciastkarnie jak w Europie, kawiarnie, knajpy z happy hours, internet. Widoki dla nas niestety słabe bo chmury wiszą i odejść nie chcą. Mamy natomiast fajny pokój, pierwszy raz taki duży i z takim wrzatkiem z kranu. Jacek niestety nie domaga...żołądek, wiec odpoczywa. Ja z reszta idziemy na miasto:) degustowac herbaty, jeść ciastka i takie tam szwedanie:) nocą niebo piękne - gwiezdziste. Na targu brak elektrycznosci, wiec kazdy mini straganik zbity z desek na budke pali swoja swieczke-widok kapitalny!! Trafiamy gdzies na happy hours piwko za piwkiem i tak mija wieczor. Mmmmm extra wieczor!:)

Fajny mural w.....Darjeeling. Szłam sobie rano z kawą i plecakiem na plecach na autobus, a tu takie takie coś:)
Darjeeling-widok z gory. Zdjęcie Grzegorz, jak wiele innych.
Kolorowe chatki, gdzieś spotkane po drodze na spacerze.
Ta sesja trwała wyjątkowo długo.
Trzy psiapsióły:) Foto-G.

Kupa radości w pozowaniu, tańczeniu, oglądaniu zdjęć....fajnei było.


Aaaaaaaaaaaa tyle biżu.....a ja kupilam tylko jeden wisiorek:/





Spacer nad jeziorem.

Oko w oko z jakiem.





Mijaknka na pół milimetra. Norma.
Ale drogi, cooooo.....super!
Tak budujemy drogi. Kamyczek po kamyczku.
Jeszcze jedno zdjęcie na glowie.

Ooooo zobacz jak wyszlam....;)


Pola herbaciane w Darjeeling.
Ja i herbata- jakby ktoś mial wątpliwości:)
Tu spotykały się kiedyś trzy kraje: Buthan, Indie i Nepal.

Z Darjeeling można pojechać tym małym pociągiem-toy train do innej wioski, ale my to olewamy, bierzemy jeepa i jedziemy z West Bengal-stan w którym leży Darjeeling do Sikkim-stan graniczacy z tybetem, nepalem i buthanem. Dokladnie jedziemy do Gangktok oddalengo 100 km od darjeeling... pol dnia jazdy. Sikkim do niedawna było ksiestwem, ale poddali sie i przyłączyli do indi w latach późno '80. Pomimo tego wciąż żeby tu wjechać trzeba sie odprawic jakbys witał do nowego kraju-pozwolenia, zdjęcia, kwitki, paszporty- ale wszytko raczej sprawnie i za darmo na granicy można załatwić.
Tak tu ładnie-lubie Indie!:)


Brama wjazdowa do stanu Sikkim.
Wszystko kolorowe:)
Nasza górska hacjenda z wieczną imprezą.

Sikkim i Gangktok. Jakby inny kraj, nie Indie. Przyjezdzamy koło południa, na dworcu juz ktoś nas zgarnia do hotelu. Niezła nora ale za 100 rs od osoby iiii wrzatek leci z kranu non stop- niespotykane, ale lubiane:) miasto wybudowane w skalach wiec jakby na kilkunastu poziomach. Gdzie nie idziesz to po schodach, w dol i w górę i w dol i w górę. Jedne z tych stromych schodów prowadzą na główna ulice....wspinamy sie i nagle oczom nie wierze. Główna ulica to deptak jak z Kołobrzegu, czy innego naszego turystycznego miasteczka. Pięknie wykaflowana promenada, pełno sklepików, barów, kawiarni...jak nie Indie! Tłum ludzi-jednak jak w Indiach:) co dziwne w całym stanie Sikkim nie wolno palić na zewnątrz, nigdzie!! Wiec do jakiej agencji turystycznej czy sklepu bys nie wszedł, wszyscy jaraja za zaslonietymi firankami. Świat na odwrót:) w mieście pełno policji, gdzie sie nie ruszysz musisz mieć kolejne pozwolenie. Tlumaczą to tym ze granica z chinami blisko, wiec trzeba pilnować. Miasteczko fajne, ale promenada, chociaż ładna bo z kwiatami i fontannami, nie w naszym klimacie-ten cały turystyczny, lokalny sped. Jednego dnia jedziemy jeepem na wycieczkę do pobliskiego jeziora. Pięknie, chociaż zimno. Śnieg, góry, jaki, bardzo surowy krajobraz. Jemy ryz i kurczaka u jednej lokalnej kobiety, ktora do tego czestuje nas wrzatkiem z termosa. ciekawie ....Tylko wszędzie te chmury. Także przez te kilka dni pobytu w górach za dużo nie widzieliśmy …nie licząc chmur. Nora w której żyjemy serio jest nora. Właściciel wciąż na bani, i chyba dlatego za każdym razem radośnie do nas zagaduje:) dziwny ten stan bo palić nie wolno, ale alko sklep co cztery kroki. Nawet bary z piwem są. Jednego wieczora, zaprowadzeni przez lokalnego trafiamy do jednego baru. Kosztujemy lokalnego piwa-Hit, wina i ginu. Dobre!

Lunch w barze w paski.
Bar piwny:)

A na koniec jaki jaki jaki....w ciepłych ubrankach na rogi:)


Młynki, mlynki....czas na Bangla.....





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz